niedziela, 18 grudnia 2016

Podróżników historie zasłyszane, cz. 1

Zauważyłam, że ciężko mi przychodzi pisanie o moich podróżach. Od czasu założenia bloga zwiedziłam wiele miejsc, głownie w Hiszpanii, i nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam podróżować, jednak to, co najbardziej w tym lubię, są ludzie spotkani po drodze, a nie miejsca, które zwiedzam.
Dlatego też dzisiaj rozpoczynam cykl "Podróżników historie zasłyszane". Poniżej wyjaśnienie skąd się narodził ten pomysł oraz pierwsza historia.


Pracując w hostelu można by napisać książkę o ludziach, których się spotyka. Mimo, że z niektórymi spędziłam jedynie 10 minut na rozmowie podczas śniadania, a z innymi nie rozstawałam się przez kilka dni, to każda osoba zostawiła po sobie pewien ślad: refleksję, piękne wspomnienie, motywacje.
Prawdą jest, że podróżowanie uzależnia, że gdy już raz spróbujesz, to ciężko jest przestać. Głównie właśnie dzięki ludziom, których spotykasz na swojej drodze, dzięki ich historiom, a przede wszystkim dzięki błyskowi w oczach, który zazwyczaj im towarzyszy.
Jak napisał ostatnio jeden z moich znajomych "Identity is the collaboration of everyone around you", dlatego też chciałam podziękować tym właśnie osobom za to, czego się od nich nauczyłam. Również za każde wypite piwo, wino, zjedzoną wspólnie kolację, za chwile pełne śmiechu, śpiewu i tańca, ale przede wszystkim za mądrość, która się ze mną podzielili, bo dzięki niej ciągle jest mi mało, ciągle mierzę wyżej i dalej.

"Nie rezygnuj z marzeń. (...) Nigdy nie wiesz, kiedy okażą się potrzebne."
Dziękuję!

Podróżników historie zasłyszane, 1
 Martin, 32 lata, Irlandia, w paszporcie, bo w sercu zdecydowanie króluje Liverpool. Ojj, jakże ja się co do niego pomyliłam! Na pierwszy rzut oka to taki typowy śmieszek, który pomiędzy jedna praca w Kanadzie i kolejna w Liverpoolu, postanowił pozwiedzać trochę Hiszpanię i Portugalię, zakrapiając wszystko spora ilością piwa. Właśnie w czasie jednej z takich nasiadówek alkoholowych zażartowałam, że to co zrobił kilka dni wcześniej (otóż M. wracając z, jakżeby inaczej, imprezy, spotkał w centrum Sewilli upitego do nieprzytomności Belga i spędził dobrą godzinę pomagając mu wrócić do jego hostelu, sam przy tym nie znając miasta) powinno "nabić" mu kilka punktów w czasie pierwszych randek. Na to on odparł, że ma inną, która powinna być warta dobrych kilka punktów więcej. Nie powiem, wzbudził moja ciekawość, na szczęście nie trzeba go było zbyt długo prosić, żeby opowiedział nam swoja historie. Tak wiec Martin, chudzielec, którego obwód nogi był mniej więcej równy obwodowi mojego ramienia, wybudował dom. Nie, nie w Kanadzie, Liverpoolu czy nawet Irlandii. Nie, wybudował dom w Kambodży. Oczywiście nie dla siebie nawet. Po prostu podczas jednej z podroży dowiedział się, że za tysiąc dolarów można wybudować, pośrodku niczego praktycznie, dom dla jednej z kambodżańskich rodzin bez dachu nad głową. Martin, po otrzymaniu całkiem pokaźnej sumy ze zwrotu podatku, poleciał do Kambodży i spędził miesiąc pracując ramię w ramię z dwoma miejscowymi mężczyznami na budowaniu domu pośrodku dzungli.
Najbardziej w tej całej historii zaimponowało mi nie to, ze M, tak wiele podróżował po świecie, ale to, że pozory tak mylą, a ludzie niezmiernie zaskakują, że pod maską śmieszka kryło się, tak naprawdę, gołębie serce.

 P.S. Rada od Martina: Nie jedzcie na Bali, totalnie przereklamowane.
Ja, Martin i Brandon (jeden z wolontariuszy w naszym hostelu)

środa, 31 sierpnia 2016

Chcesz zostać au pair? Podpowiadam jak się do tego zabrać

Do tej pory raczej byłam z osób, które opisywały swoje podróże, doświadczenia. Bardziej dla samej siebie, żebym po latach mogła zajrzeć i zobaczyć ile się przez ten czas zmieniło. Ale pomyślałam, że dzięki tym doświadczeniom, dzięki temu, że byłam już trzykrotnie au pair, mogłabym się z Wami moją wiedzą podzielić, mając nadzieję, że chociaż dla jednej osoby okaże się ten post pomocny.
Moje dzieciątko i ja. Kto by pomyślał, że to już 10 miesięcy... [Minorka, Cala Morell]

1. Zastanów się czy to dla Ciebie

Niby banalne, ale wiele dziewczyn wyjeżdża i przekonuje się na własnej skórze, że bycie au pair nie jest dla nich. Nie lubisz dzieci? Brakuje Ci cierpliwości? Źle znosisz rozłąkę i samotność? Jesteś mało samodzielna? Nie masz ochoty na poznawanie nowych osób i uczenie nowych rzeczy? Nie lubisz się komuś podporządkowywać? Ten wyjazd nie jest dla Ciebie!
Bo oczywiście bycie au pair niesie ze sobą mnóstwo zalet i pięknych momentów (o czym pisałam tutaj), ale to również swojego rodzaju praca. Wychowujesz czyjeś dzieci i to jeszcze może nie tak jak Ty byś chciała, lecz według tego, czego chcą dla nich rodzice. Mieszkasz z obcymi ludźmi, którzy co prawda zazwyczaj stają się Tobie z dnia na dzień bliżsi, ale musisz się dostosować do zasad obowiązujących w ich domu, do ich zwyczajów, tradycji, czy nawet tego, co jedzą.
Bycie au pair to również test na samodzielność. Trafiasz sama, do obcego kraju, miasta, często nawet nie znając języka, którym posługują się ludzie, z którymi mieszkasz pod jednym dachem.
Oczywiście z czasem zyskujesz mnóstwo znajomych, a nawet przyjaciół, z którymi bardzo szybko nawiązujesz naprawdę mocną więź, bo np. przechodzą właśnie przez to samo co Ty, ale początki są ciężkie, nie ukrywajmy. Nawet będąc najbardziej otwartą osobą na świecie, trochę zajmie Ci zaaklimatyzowanie się nowym miejscu.

2. Agencja czy na własną rękę?

Jeśli chcecie wyjechać jako au pair do jednej z krajów Europy, musicie jeszcze zdecydować się czy będziecie korzystały z usług agencji czy raczej decydujecie się na wyjazd na własną rękę.
Ja trzykrotnie wyjeżdżałam odnajdując moje rodzinki na portalu aupair-world.net
Osobiście nigdy nie rozważałam agencji. Dlaczego? Uważam, że to niepotrzebny wydatek. Zazwyczaj same agencje mają kontakt z rodzinami wyłącznie przez maile/telefony/Skype'a, czyli taki, jaki możemy mieć my dzięki wyżej wymienionej stronie. W razie jakiegokolwiek konfliktu/problemu agencja zazwyczaj staje po stronie rodziny, bo to oni płacą więcej (zdarzają się też agencje, gdzie płaci wyłącznie rodzina), zupełnie ignorując wyjaśnienia dziewczyny. Często naciskają na zostanie w rodzinie i próbę rozwiązania problemu. Nawet jeśli au pair już próbowała, a rodzina w swoim postępowaniu nic nie zmieniła. No i ostatecznie, dlatego, że po takich spotkaniach z kimś z agencji, atmosfera w domu pogarsza się, a i tak trzeba czekać na rozwiązanie umowy. W przypadku wyjazdu na własną rękę: nie podoba Ci się coś? Pakujesz się i wyjeżdżasz.
Natomiast jeśli uważasz, że agencja zapewni Ci bezpieczeństwo, którego potrzebujesz, proszę bardzo, rozumiem. Z tym że w tym przypadku niewiele będę mogła pomóc z racji tego, że do tej pory wyjeżdżałam wyłącznie na własną rękę.

3. Działaj!

Zarejestruj się np. na stronie aupair-world.net (nie, nie zapłacili mi za reklamę, a szkoda). Uzupełnij skrupulatnie swój profil. Pozwól rodzinkom się poznać. Opisz nie tylko swoje doświadczenie z dziećmi, ale co lubisz, jak spędzasz swój wolny czas. Dodaj zdjęcia. Z dziećmi, zwierzakiem, z podróży i koniecznie uśmiechnięta :) Zastanów się dobrze czego szukasz. Nie zgadzaj się na pracę z dzieckiem niepełnosprawnym, żeby tylko wyjechać, jeśli nie jesteś pewna czy podołasz. Wybierz kraj. Pewnie już masz taki, który od dawna chciałabyś poznać. Wybierz wiek dzieci. Boi się, że niemowlak wypadnie Ci z rąk, będziesz brzydziła się zmienić pieluchę? To wybierz starsze dzieci i po krzyku. Przemyśl to, w jakim miejscu chciałabyś mieszkać. Jesteś przyzwyczajona do wielkich miast i lubisz mieć wszystko pod ręką? A może lubisz spokój, naturę i nie przeszkadzałoby Ci mieszkanie na wsi?

4. Szukaj! 

Jeśli jest to Twój pierwszy wyjazd i nie masz zbyt wielkiego doświadczenia z dziećmi, to trochę może zająć znalezienie tej właściwej rodzinki. Ale nie poddawaj się!
Nie wahaj się pisać pierwsza do rodzin, które wydają Ci się interesujące. Zazwyczaj to one czekają na aplikacje od au pair, a nie odwrotnie. Zaprezentuj się jak najlepiej, ale nie kłam. Umów się na rozmowę na Skype'ie. Pytaj o wszystko, absolutnie o wszystko! O to co jedzą, co lubią dzieci, jaki wyglądałby Twój plan dnia, czy nie będą im przeszkadzały Twoje weekendowe wyjścia np. na imprezy, czy będziesz miała swój własny pociąg, jaki jest dojazd do centrum miasta, czy mają zwierzęta. To wszystko może zaważyć na tym, czy to będzie rodzina idealna dla Ciebie.

5. Ciesz się i powoli przygotowuj do wyjazdu

Rodzinka wybrana? Wszystko wydaje się być w porządku? No to na co czekasz? Bookuj bilet!
Dopełnij wszystkich formalności. Sprawdź możliwości ubezpieczenia. Zostaw swojej rodzinie dokładny adres przyszłych hostów, ich numery telefonów, imiona, nazwiska. Zastanów się nad kupieniem drobnego prezentu dla Twojej zagranicznej rodzinki. Może coś związanego z Polską? Trochę słodyczy? Dla dzieci ciekawa książka do nauki angielskiego? Sprawdź jaka pogoda będzie w okresie, który spędzisz w danym kraju. Zrób listę rzeczy niezbędnych i powoli zaczynaj pakowanie.

Macie jeszcze jakieś pytania? Piszcie w komentarzach, a chętnie jeszcze podyskutuję o byciu au pair :)


środa, 20 lipca 2016

6 powodów dla których warto zostać au pair

Au pair to temat, który zawsze gdzieś tam wychodzi podczas poznawania nowych ludzi czy rozmów z dalszymi znajomymi, którzy raczej nie są na bieżąco.
Zdałam sobie sprawę, że mój blog to jeden wielki bałagan. Są jakieś notki z jednej podróży, z drugiej, dalej nie dokończyłam relacji z autostopowych wypraw do Amsterdamu czy Budapesztu i nie napisałam chyba nic z mojej aktualnej przygody jako au pair. A jestem tu już 8,5 miesiąca...

Jeśli ktoś za to w przeszłości na bloga zaglądał, powinien wiedzieć, że wcześniej byłam au pair dwa razy.
1) czerwiec 2012 - Murcja
2) lipiec-sierpień 2013 - Cobena (wioseczka 40km od Madrytu)
Jak to się mówi do trzech razy sztuka i w listopadzie 2015 roku wylądowałam w Madrycie, chcąc nie chcąc, wróciłam trochę na "stare śmieci". Wydarzyło się sporo i może jeszcze kiedyś opiszę niektóre ze swoich podróży (albo i nie, jak to mam w zwyczaju), ale w tym momencie chciałabym się skupić ogólnie na samym "programie" i właściwie dlaczego warto zostać au pair (a ten wyjazd pokazał mi, że naprawdę warto).

1) Szkolenie języków obcych
Tym razem do Madrytu przyjechałam po ukończonych studiach licencjackich z filologii hiszpańskiej. Zapewne według założeń uczelni czy moich wykładowców powinnam być w stanie prowadzić wielogodzinne rozmowy z Hiszpanami na temat ich historii. A prawda jest taka, że nauczyłam się tu cholernie dużo. Bo owszem, na studiach mieliśmy mnóstwo słownictwa z poezji czy budowy samochodu, jednak dopiero tutaj dowiedziałam się jak są śpiki, kołysanka czy jak brzmią te mniej cenzuralne słowa. Obcuję z tym językiem 24h/dobę. Zaczynam myśleć po hiszpańsku. To coś, czego studia mnie nie nauczyły. No i kwestia akcentu. Mam dobry słuch, a tym samym obcując cały czas z rodzimymi użytkownikami języka, "przejęłam" trochę z ich wymowy czy intonacji. Jak Hiszpanka nigdy nie będę pewnie mówiła, ale za pół-Hiszpankę, która całe życie spędziła w Polsce, jak najbardziej! (wypróbowane)

2) Poznawanie kultury i samych Hiszpanów
Studia filologiczne mają to do siebie, że oprócz uczenia cię języka, przekazują wiedzę na temat historii, literatury, tradycji. Teoretycznie miałam wszystko opanowane, natomiast mieć szansę przeżyć to wszystko tutaj na miejscu, zobaczenia jak to naprawdę wygląda, a nie tylko na papierze, to dwie różne rzeczy.
Byłam tutaj w czasie Świąt Bożego Narodzenia (prawie), jedząc kilogramy polvorones i turrón, o których słyszałam, wiedziałam, widziałam zdjęcia, ale tak naprawdę nie wiedziałam czym są. Odwiedziłam Walencję przy okazji Las Fallas czy Sewillę w czasie Semana Santa i Feria de Abril. Czy ostatecznie byłam w Madrycie, kiedy ochodzone były Fiestas de San Isidro.
To jeśli chodzi o święta, a co mogę powiedzieć o hiszpańskiej kuchni? Że uwielbiam salmorejo, że jadłam najlepszą tortillę de patatas. Tak wiem, turyści też mogę się tym pochwalić. Ale czy jedli oni taką domową, z wiejskich jaj, przygotowaną starannie przez babcię dla swojej rodziny?
No i sami Hiszpanie. Przyjeżdżając tutaj miałam w głowie ich wyidealizowany obraz, przyznaję. W ciągu ostatnich 8 miesięcy bezpowrotnie straciłam moje różowe okulary, przez które zawsze ich obserwowałam. Ale wiecie co? Dalej ich lubię i to na tyle, że mój pobyt jako au pair zaowocował znalezieniem pracy w hostelu w Sewilli.

3) Podróże małe i duże
Wiadomo, "zarobki" au pair nie zawsze pozwalają na wymarzone wojaże, ale zawsze można coś zwiedzić. Tym sposobem ja przez 8 miesięcy byłam w: Alcala de Henares, Segowia, San Lorenzo de el Escorial, Pedraza, Walencja, La Antilla (Lepe), Alicante, Badajoz, Caceres, Salamanka, Lizbona, Malaga, Granada, Kordoba (dwukrotnie) czy moja Sewilla (dwukrotnie), w której się zakochałam i która już za 2 miesiące będzie mi domem. A już 2 sierpnia płyniemy na Minorkę.

4) Poznanie siebie
Brzmi pompatycznie i strasznie poważnie, ale tak naprawdę jest. Jadąc do obcego kraju, nie znając nikogo, mieszkając u obcych ludzi, nauczy Cię sporo o tobie samej, ale i ogólnie trochę o życiu, trochę o relacjach międzyludzkich. Taki wyjazd weryfikuje Twoje dotychczasowe poglądy czy nawet niektóre znajomości/przyjaźnie.

5) Zyskiwanie nowych przyjaciół
W Madrycie poznałam mnóstwo ludzi z całego świata. Często w podobnej sytuacji: daleko od domu, próbujących poukładać sobie wszystko na nowo w tym ogromnym mieście czy szukających przyjaciół. Mimo, że tak naprawdę możecie widywać się ze sobą tylko kilka miesięcy, to są to naprawdę cenne znajomości, bo czas, który razem spędzacie razem jest bardziej intensywny i nic dziwnego, że czujesz, że to koniec świata żegnając swoją koleżankę z Nowego Jorku, którą znałaś raptem 7 miesięcy. Może później nie będzie się już widywać tak często, ale jestem pewna, że do takich spotkań dojdzie. Nie teraz, nie za 3 miesiące, może nawet nie za rok, ale kiedyś. I może niekoniecznie w Madrycie.

6) Obcy ludzie, którzy stają się dla Ciebie rodziną
Tutaj akurat wszystko zależy od szczęścia. Ja tym razem trafiłam na przecudowną rodzinę. Darzę ich wszystkich ogromnym uczuciem, a sądzę, że nie będzie to nadużyciem jak napiszę, że mojego maluszka to kocham. To ludzie, którzy zgodnie z założeniami programu traktują mnie jak członka rodziny i to nie tylko od święta, ale na co dzień. Nie tylko Ci, z którymi mieszkam, ale i dalsza rodzina, dziadkowie, wujkowie, kuzynki, kuzyni. Jestem pewna jak nigdy, że pozostaniemy w kontakcie i że w Madrycie będę pojawiała się w miarę często. A najbliższa okazja już w 2 miesiące po wyjeździe, czyli 3. urodziny Młodej.



Nie oszukujmy się, au pair jest pracą, i to ciężką pracą, ale wszystkie powody, które wymieniłam powyżej sprawiają, że warto. Dlaczego więc Ty nie miałabyś zostać au pair? :)


poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Walencja, czyli w razie gdy budzik nie dzwoni, kciuk w górę

Z okazji Las Fallas, czyli Święta Ognia, postanowiłam się z koleżanką wybrać do Walencji.
Wszystko ustalone, jedzenie przygotowane na wycieczkę, nastawione 4 budziki, bo zbiórka o 7:30.

W sobotę budzę się i patrzę na zegarek: 9:30. Okej, trochę dziwne, że Marta nie obudziła mnie, żebym zajęła się małym, ale okej, pewnie Pelu się ogarnął.
Chociaż nie, głupia, przecież jest sobota i mam wolne, mogę spać.
Cholera, owszem jest sobota, ale dzisiaj Las Fallas!

Zerwałam się z łóżka jak opętana. Wpadłam w histerię. Bo wszystko zapłacone, a poza tym tak się nastawiłam, że żal było stracić taką wycieczkę.
Marta pożycza mi telefon, dzwonię do Oli, mojej towarzyszki niedoli. Okazało się, że biedna nie pojechała i krążyła później w pobliżu mojego domu, czekając aż się obudzę.
Zdziwiło mnie, że Ola do mnie nie dzwoniła widzą, że nie stawiłam się na zbiórce, Marta nawet podsunęła pomysł, że może ona też zaspała, ale okazało się, że po prostu mój telefon musiał odmówić posłuszeństwa.
Przez to budziki najprawdopodobniej moje budziki nie zadzwoniły, a O. nie mogła się do mnie dodzwonić.
Poprosiłam Olę, żeby przyszła do mnie do domu, ewentualnie razem spędziłybyśmy po prostu ten dzień.
Ale zanim zjawiła się w mych drzwiach, ja w głowie już miałam szatański plan.
-Oluś, a może pojechałybyśmy stopem?
Pogoda niestety nie rozpieszczała
Ola co prawda nigdy wcześniej autostopem nie jechała, ale nie musiałam jej długo namawiać.
Wiedziałam, że w Hiszpanii autostop funkcjonuje raczej słabo, ale po prostu nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie spróbowała. Postanowiłam więc, że znajdziemy stację benzynową przy drodze prowadzącej do Walencji, zgodnie z wytycznymi Biblii Autostopowiczów, czyli hitchwiki, i poczekamy godzinę, dwie, jeśli nic nie złapiemy, wracamy do Madrytu.

Trafiłyśmy. Pogoda nie dopisywała. Po krótkiej pogawędce z pracownikiem stacji ustaliłam, że stopowicze się zdarzają i co więcej, coś tam nawet łapią! No to kamień z serca. Podbudowane stanęłyśmy na wjeździe na stacje. Po około 15 minutach siedziałyśmy już w aucie. Co prawda nie jechałyśmy jeszcze do Walencjo, ale miałyśmy mieć już jakąś połowę drogi za sobą. Okazało się, że państwo jechali do Benidormu. Postanowili nas podrzucić na ostatnią stację przed "rozwidleniem" dróg. Niestety mama kierowcy się przeliczyła i przejechaliśmy rozwidlenie bez uprzedniego postoju na stacji. Na szczęście byli na tyle mili, że pojechali w stronę Walencji. Tam rozstaliśmy się na pierwszej stacji benzynowej, która się napatoczyła, przed tym jak dokładnie sprawdzili czy czasem dużo drogi by nadrobili, gdyby do Benidormu pojechali jednak przez Walencję.

Małe fallasowe cudeńka
W porze obiadowej byłyśmy więc na nowej stacji. Wybrałyśmy miejsce na wysepce tak, aby wjeżdżający i wyjeżdżający mogli nas ładnie widzieć. Po chwili w naszym kierunku już zmierzała jedna z pracownic stacji. "No to ładnie postopowałyśmy..." myślę.
Pracownica: Co Wy tu robicie?
Ja: Łapiemy stopa, a przynajmniej próbujemy.
P: Aha, to powodzenia

I tak zwyczajnie sobie poszła. Kamień z serca. Tym razem czekałyśmy już więcej, około godziny, ale ostatecznie dzięki uprzejmość Pana-Zawodowego-Kierowcy-z-Rumuni dostałyśmy się na miejsce.
Pan-Zawodowy-Kierowca-z-Rumuni słysząc, że jesteśmy z Polski od razu wykorzystał okazję do podszlifowania swoich umiejętności jeśli chodzi o język polski. Z lekkim niedowierzaniem dowiedziałyśmy się, że Pan-Zawodowy-Kierowca-z-Rumuni nauczył się trochę naszego rodzimego języka podróżując po Polsce z cyrkiem. Tak, dobrze słyszeliście, od teraz Pan-Zawodowy-Kierowca-z-Rumuni stał się Panem-Zawodowym-Kierowcą-Z-Rumuni-Byłym-Cyrkowcem-Mówiącym-Po-Polsku.

Same Las Fallas okazały się dość ciekawym zjawiskiem, na pewno wartym obejrzenia, jednak jak dla mnie ostatecznie zbyt dużo dymu, petard, hałasu i ludzi. Spożywających litrami alkohol ludzi. Więcej na Las Fallas nie wrócę, chociaż można było podziwiać niecodzienne dzieła sztuki, ale do Walencji i owszem, bo jeszcze wielu rzeczy nie widziałam.


poniedziałek, 14 marca 2016

"Los ojos con mucha noche", czyli wizyta w Maladze


Pomimo, że nie zawsze było kolorowo, zdecydowałam się po raz trzeci zostać au pair. Tym sposobem piszę tego posta z mojego pokoiku w Madrycie. Jednak teraz jest inaczej. Dłużej (bo zostaję do sierpnia) i zdecydowanie lepiej.
To, że Hiszpanię kocham całym sercem, chyba nikomu nie muszę mówić. A że tak naprawdę do tej pory jeszcze wiele nie widziałam, to przed przyjazdem do stolicy zdecydowałam się na tygodniową podróż po Andaluzji. Pierwszym przystankiem była Malaga. Malaga, która słynie ze swojego mikroklimatu, Pablo Picasso i Antonio Banderasa.

Podróż okazała się wyjątkowo niefortunna. Jadąc o 7 rano na krakowskie lotnisko zaczęła niepokoić mnie mgła. Jednak po sprawdzeniu komunikatów na stronie lotniska uspokoiłam się widząc, że nie było planowane żadne opóźnienie. Seria niefortunnych zdarzeń rozpoczęła się, kiedy stałam już w kolejce do bramki. Opóźnienie, kolejny komunikat za 15 minut. Po 15 minutach dokładnie to samo. Po kolejnych 20 ostateczna decyzja - jedziemy do Katowic. Zamieszania co nie miara. Nikt nie wie, gdzie czekać, nikt nie wie, ile przyjdzie nam czekać. Czekaliśmy chyba z godzinę aż przyjechały 2 autobusy. Także pomimo planowanego wylotu na 10 rano, wylecieliśmy dopiero o 15. Czyli pół dnia z pobytu w Maladze zostało mi bezpardonowo odebrane.


Po przejeździe autobusem, taksówką i kilkunastominutowym krążeniu po centrum miasta, trafiłam wreszcie do hostelu. Zmęczona i zła, ale jednak i tak postanowiłam wyjść, żeby nie stracić jeszcze więcej z tego wyjazdu. Decyzję ułatwił fakt, że do mojego pokoju wszedł chłopak, który siedział przede mną w samolocie. Po wymianie kilku zdań zdecydowaliśmy się spędzić wspólnie wieczór. I całkiem słusznie jak się później okazało, bo nadawaliśmy na tych samych falach. Dlatego też wyjście na kolację o 22 przeciągnęło się do 3 w nocy w towarzystwie sporej ilości alkoholu.


I też pomyśleć, że był to już prawie listopad!
Tak piękna pogoda znacząco zachęcała do spacerów, dlatego też następny dzień spędziłam zwiedzając miasto. Światło dzienne zdecydowanie odmieniło to miasto w moich oczach.












Po dniu spędzonym na zakupach, piciu kawy i spacerowaniu przyszedł czas na wyjazd do Grendady. Zdecydowałam się na opcję z blablacar. I wiecie co? Po raz kolejny okazało się, że świat to jest jednak malutki. Moim kierowcą była koleżanka mojej znajomej, którą poznałam z racji tego, że spędza właśnie Erasmusa w Katowicach!

Po niecałych dwóch godzinach byłam już w Grenadzie (egh, dziwinie to brzmi po polsku, zdecydowanie wolę "Granada"!), mieście słynącym ze swoich tapas. Ale o tym już w kolejnym poście.

***

Uff! Wreszcie się zebrałam na napisanie tego! I pomyśleć, że w Maladze byłam już 4 i pół miesiąca temu... ;)

wtorek, 1 września 2015

Lengyel, Magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát, czyli wizyta w Budapeszcie

Czyli polskie przysłowie Polak, Węgier, dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki - idealnie obrazuje miłość jaką Polacy darzą węgierską stolicę, a szczególnie w czasie majówki.
Gdzie się człowiek nie obrócił tam Polacy, a też nasz wyścig z liczbą 800 uczestników sprawy nie ułatwił.

Po campingowym ognisku i nocnych śpiewach z trudem zebrałyśmy się na pociąg do centrum. Jednak widok, który spostrzegłyśmy zaraz po wyjściu ze stacji udowodnił, że było warto wcześnie zwlec się z namiotu, który o poranku wydał mi się wyjątkowo wygodny.


Budynek Parlamentu ciągle mnie zachwyca!
Gdy już spokojnie nacieszyłam się widokiem Parlamentu, ruszyłyśmy na spotkanie Budy. A jak Buda, to i Baszta Rybacka.


Kolejne cudne miejsce na mapie Budapesztu
Po pokrzepieniu się Monsterem, który towarzyszył mi całą, jakże nieprzespaną, wyprawę, byłyśmy gotowe na wydawane co chwilę okrzyki zachwytu, które towarzyszyły nam podczas zwiedzania Baszty.
Żeby potwierdzić nasz zachwyt tym miejscem poniżej kilka zdjęć:





Mam kolejny dowód, że to piękne miejsce jest! A jest nim poniższe zdjęcie, czyli Klaudia, która zawsze ucieka przed obiektywem aparatu, dała sobie zrobić zdjęcie.

Tak, tak, to nie fotomontaż, naprawdę dałam się sfotografować!
Jakby samej baszty było mało, to możemy również podziwiać tam Kościół Macieja.

Kościół Macieja
Okolice kościoła
Jeśli chodzi o sam Budapeszt, to zaplanowałyśmy z Kasią wyprawę do tego miasta już jakieś 2 lata temu? To znaczy stwierdziłyśmy, że fajnie byłoby go zwiedzić. Dlatego też, kiedy na pewnym Jarmarku Bożonarodzeniowym w Krakowie dojrzałyśmy szyld, który informował, że w tym miejscu będzie można zjeść langosza, czyli jedno z popularniejszych węgierskich dań, postanowiłyśmy bezwzględnie zapoznać się z tą przekąską. I całkiem słusznie! Chcą przypomnieć sobie zapamiętany 1,5 roku wcześniej smak, ruszyłyśmy po zwiedzeniu baszty na poszukiwania langosza. Chodziłyśmy w kółko wmawiając sobie, że przecież w tak turystycznym miejscu muszą go serwować. Po kilkudziesięciu minutach wróciłyśmy, głodne, do punktu wyjścia. Budapeszt w czasie majówki był wręcz "zalany" Polakami, więc mając koniec języka za przewodnika, podeszłam do jednego z przewodników, który właśnie obwieścił swoim podróżnym początek przerwy. Widać, że Pan nie miał zbyt dobrej pamięci do twarzy, bo zaproponował, żebyśmy ze spróbowaniem langosza poczekały do dnia następnego, kiedy pojedziemy za miasto, bo w Budzie może być ciężko go znaleźć. Podziękowałyśmy grzecznie za zaproszenie i za radę. Miałyśmy nowy cel: przedostać się do Pesztu i odnaleźć langosze.
Zamek Królewski
Widoki z baszty
Może tutaj znajdziemy langosze?
Albo tutaj?
Halo, czy widział Pan może langosza?
Niestety jak się okazało, akurat tego dnia przedostanie się na stronę Pesztu można było właściwie nazwać Mission Impossible. Spokojnie, mosty są, nie trzeba płynąć wpław. Natomiast akurat 1. maja Kimi Räikkönen postanowił, że przecież hej! Jeszcze nie jeździłem sobie w kółko po Budapeszcie wyścigówką, blokując pół miasta, a 1. maja i przyjazd Klaudii to idealna ku temu okazja!
Kimi, nienawidzę Cię, wisisz mi dużego langosza!

Tak, to Most Łańcuchowy. Tego dnia oczywiście również zablokowany.
W pewnym momencie miałyśmy już dość tego miasta, kiedy przeszłyśmy pół miasta, żeby dowiedzieć się, że most, który sobie upatrzyłyśmy, też jest zamknięty.
Humor i dalsza chęć zwiedzania wróciły dopiero po wlaniu w siebie złocistego napoju. Polecam na skołatane nerwy!

Ostatecznie przedostałyśmy się na tę, langoszami płynącą, cudowną stronę Budapesztu. Natomiast sił wystarczyło nam już tylko na wizytę w McDonald's. Ale próbowałyśmy, pamiętajcie!

Przed przyjazdem na camping zdążyłyśmy więc jedynie odkryć, że picie w miejscach publicznych jest dozwolone. Miły akcent na koniec dnia.

Już prawie po stronie Pesztu!
 Natomiast po przyjeździe na camping odkryłyśmy, że wino, które w przeliczeniu na złotówki kosztuje 4,5zł, smakuje najlepiej na świecie. Pamiętajcie, tanie wino jest dobre, bo jest dobre i tanie :)
Pewnie nie tylko my doszłyśmy do takiego wniosku, skoro na imprezie wyścigowej w pewnym momencie organizatorzy zarzucili muzyczkę do Poloneza i cała sala ruszyła w tany. Wykonanie lepsze niż na niejednej studniówce, zapewniam!

Swoją drogą sama impreza miała miejsce na campingu oddalonym od naszego o jakieś 7min piechotą. Zgadniecie co zobaczyłam po przyjściu na jego teren? Tak jest! Nie jedną, lecz dwie(!) budki z langoszem. Nawet już nie chciałam wiedzieć czy były one normalnie otwarte w ciągu dnia. Wolałam myśleć, że nie, by następnego dnia w pełni wyruszyć na spotkanie tego przysmaku już w Peszcie.

Ktoś wytrzymał do końca? Gratuluję! To zostawiam Was z wiadomością, że na bloga wracam, bo za 2 miesiące wracam do słonecznej Hiszpanii i po raz trzeci rozpoczynam przygodę jako au pair. Tym razem 8-miesięczną. Stay tuned!

wtorek, 12 maja 2015

O tym jak Klaudia znowu się ściga

Kiedy nie podróżuję, to tracę wenę do prowadzenia bloga. No bo raczej nikt nie jest zainteresowany czytaniem o życiu studentki hispanistyki pracującej dodatkowo w dwóch miejscach. A tak niestety moje życie od października wyglądało. Krążenie między pracą a uczelnią, w domu bywałam gościem. Powoli miałam wszystkiego dość i postanowiłam, że choćby się waliło i paliło, to ta majówka będzie dla mnie chwilą wytchnienia, że pojadę gdzieś stopem i zapomnę na tydzień o wszystkich terminach i rzeczach do zrobienia.
Zdecydowałam, że w tym roku pościgam się znowu autostopowo, a że czasu dużo nie było, to wybór padł na Budapeszt i kolejny wyścig z Poznania z ekipą addicted2fun. Rok temu nie byłam może zachwycona organizacją, ale meta była najbliżej.

Kasia z naszą arcyoryginalną reklamówką z BOSSa! 
29 kwietnia stawiłam się więc wraz z Kasią na starcie wyścigu. Godzina 9:00 - wszyscy rzucili się na położone w niewielkiej odległości przystanki tramwajowe i autobusowe. Komunikacja miejska przeżywa oblężenie. Nadgorliwość jest podobno gorsza od faszyzmu i z taką właśnie myślą w głowie siadam na ławce, gdzie oddaję się czynności wymagającej ogromnej precyzji, czyli skręcaniu papierosów. Ruszamy z około 45minutowym poślizgiem, no niech mają fory, a co!
Decydujemy się na miejsce, które rok wcześniej przyniosło mi tak wiele szczęścia, czyli Górczyn. Tam jednak na stacji benzynowej natrafiamy na niemałą ekipę w fioletowych koszulkach. Spokojnie, mamy czas. Przygotowujemy tabliczkę z kierunkiem podróży 'Wrocław-Katowice'. Papieros, krótkie rozmowy zapoznawcze, w tym nawet po hiszpańsku, bo oczywiście powstrzymać się nie umiałam.
Okej, stacja powoli pustoszeje, można się przenieść na moje upragnione miejsce, które wreszcie jest wolne. Tym razem nie zamknęłam się w czasie 5 minut, a jakichś 20. Naszym pierwszym kierowcą podczas tego wyścigu okazuje się Paco. Paco prowadzi kebaba w Głogowie (więc jakbyście zgłodnieli w tych okolicach, to zapraszamy!), a oprócz tego organizuje wieczory kawalerskie, imprezy integracyjne dla firm. Nasz kierowca okazuje się bardzo gadatliwy (chyba tylko ze mną mógłby się mierzyć! :), ale na szczęście opowiada na tyle ciekawie, że podróż do Leszna mija nam niepostrzeżenie.
Pierwszy stop, pierwszy kierowca. Paco.
Okej, pierwszy stop za nami! To może przerwa? Paco zostawiając nas w strategicznym miejscu przy KFC, sprawia, że problem obiadu sam się rozwiązuje, a my po 30 minutach wychodzimy pełne energii, gotowe na drogę do Budapesztu. 15 minut i kolejne auto się zatrzymuje.
Radość nieopisana, jedziemy do Katowic (tak, tak, wiem, że się wróciłyśmy do punktu wyjścia...)! Kiedy już pakujemy swoje drogocenne plecaki do bagażnika, do Mateusza, bo tak miał na imię nasz wybawca, podbiega dziewczyna pytając, czy czasem nie znalazłoby się miejsce również dla niej i jej kolegi.
Auto spore, Mateusz wielkie serce ma, więc oczywiście się zgadza.
W czasie drogi po raz kolejny okazuje się, że świat jest naprawdę mały. Podczas rozmowy dowiaduję się, że mamy z Mateuszem wspólną znajomą. Co więcej, akurat w czasie naszej podróży ona postanawia do niego zadzwonić, co wyglądało mniej więcej następująco:
<rozmowa Mateusza z Agą na jakieś tematy zawodowe>M: A tak w ogóle, to właśnie wiozę Twoją koleżankę, stopa łapała.
A: Co, jaką koleżankę?
Ja: Cześć Aga, tu Klaudia!
A: Klaudia Gje?! Co Ty tam robisz?
Ja: No właśnie sama się nad tym zastanawiam!
Świat, światem, ale podróż minęła dodatkowo miło ze względu na upodobania muzyczne naszego wybawcy, które idealnie odpowiadały gustom naszej czwórki.
Po kilku godzinach jazdy Mateusz postanawia zmienić swoje plany i podrzucić nas do Żor, skąd jak twierdzi, będziemy mieli już bezpośrednią drogę na Cieszyn. Oczywiście, przepełnieni radością dziękujemy, bo każdy kilometr przed zmrokiem jest niezwykle cenny.
Dochodzi jednak godzina 18:30, kiedy nasz kierowca mówi: "Wiecie co, jest już taka godzina, że najdalej, gdzie mogę Was rzucić to Cieszyn." Co, Cieszyn? Przecież do Katowic wracał, do domu! Ale Mateusz stwierdził, że jak już zabiera autostopowiczów, to wiezie ich przez pół Polski.
Przed 20 docieramy więc na cieszyńską stację benzynową. Pamiątkowe zdjęcia, wymiana kont na fejsie i żegnamy się z naszym cudnym kierowcą.

Nasz czwórka z najlepszym Mateuszem!
Oczywiście, nie mogliśmy być jedynymi parami na miejscu. Postanawiamy więc zrobić przerwę na jedzenie. Ala, bo tak nazywała się towarzysząca nam dziewczyna z drugiej pary, miała przy sobie czajnik, więc wybór padł na niezawodne na autostopie, a niezjadliwe w każdych innych warunkach, zupki. W tym celu A. udała się do hotelu, który znajdował się na stacji, żeby poprosić o możliwość podkradnięcia niewielkiej ilości prądu. Ona natomiast, oprócz tego, że wróciła z wrzątkiem, to jeszcze propozycją Pani, która pracowała tam na recepcji, żebyśmy rozłożyli się nocą w hotelowej restauracji na ziemi, bo przecież na zewnątrz zimno, a tam będzie ciepełko, prąd, woda. Jedynym warunkiem było, żebyśmy nie zostawili po sobie bałaganu i zwinęli się o 4 do głównej sali restauracji, bo szefowa miała przyjechać. Oczywiście ochoczo przyjęliśmy jej propozycję, bo o tej godzinie już niewiele aut się tam zatrzymywało.
Pojedzeni, to chyba czas na piwko, prawda? Po całym dniu podróży smakuje jeszcze cudowniej! :)
Niezbędnik autostopowicza!
Nasi towarzysze, Ala i Kuba, sprawili sobie bazę godną każdego, nudzącego się w domu, 6-latka.
Ful-profeszynal baza!
Dziewczyny poszły spać, a my postanowiliśmy z Kubą czuwać i, w przerwach na papierosy, pytać tankujących na stacji kierowców o ich destynację. Bezskutecznie, dlatego też około 1:30 połasiliśmy się na 2godzinną drzemkę. Nie wiem, czy gdyby pozbierać ten sen "do kupy", to wyszłoby 40 minut, bo gdzieś w nocy wyłączono ogrzewanie. Po 4:00 siedzieliśmy już w głównej sali, czekając na przybycie szefowej by w odpowiednim momencie zamówić herbatę udając, że przecież wcale nie spędziliśmy tu nocy. Ogarnęłam się, żeby zbytnio nie odstraszać kierowców. Moja towarzyszka również. A my tymczasem za każdym razem, kiedy na horyzoncie pojawiało się jakieś auto, wysyłaliśmy Kubę, żeby grzecznie wypytywał o podwózkę.
W pewnym momencie, gdy przyjechały na stację 2 tiry, zrezygnowany poprosił, żeby ktoś inny wyszedł się zapytać. Zerwałam się więc, a za mną ruszyła Ala. Jak łatwo się domyśleć, akurat ten jeden raz, kiedy Kuba był już zbyt zmęczony wychodzeniem i wypytywaniem kierowców, udało nam się z A. złapać dwa tiry prosto do Budapesztu. Podróż może nie była okraszona arcyciekawą rozmową, ale rozumiem, że nasz kierowca mógł być bardzo zmęczony, ale za to jaka wygodna! Kasia przespała na łóżku pana Arka calusieńką drogę, a ja, chociaż walczyłam z opadającymi powiekami, cieszyłam oczy widokiem słowackich gór.
Panowie wysadzili nas, po kilku godzinach jazdy, pod centrum handlowym gdzieś na obrzeżach węgierskiej stolicy. McDonald's i ich internet nieraz ratował skórę w podróży. Tym razem również postanowiliśmy skorzystać z tego dobrodziejstwa i odnaleźć drogę na camping. Jak się okazało ludzie są bardziej niezawodni niż technologie i Ala posługując się początkiem powiedzenia "Polak, Węgier, dwa bratanki..." w języku węgierskim załatwiła nam podwózkę pod sam camping.

Na mecie pojawiłyśmy się więc z oficjalnym czasem 27h27', zajmując tym samym 78. miejsce.
Muszę przyznać, że trasa raczej bezstresowa :)

Relacja z Budapesztu i Wiednia, o który zahaczyłyśmy wracając, już wkrótce!