wtorek, 29 października 2013

meta summer race'u, czyli moja Barcelona

Barcelona to moje ukochane miejsce na kuli ziemskiej. Jednak jeszcze w lipcu nic nie zapowiadało, że w te wakacje odwiedzę to miasto. I to dwukrotnie.
O pierwszym z tych dwóch wizyt mogliście przeczytać tutaj. Druga natomiast odbyła się dokładnie 2 tygodnie później.
Nocka w namiocie do najłatwiejszych nie należała, ale szybko ból wygniecionych w nocy części ciała stał się jakby bardziej znośny, mając w perspektywie zwiedzanie tego pięknego miasta.
Zanim ruszyłyśmy w drogę, udało mi się poznać na naszym campingu dziewczynę, które mieszka w tej samej dzielnicy miasta co ja. Uwielbiam takie niespodzianki 2 tysiące kilometrów od domu. W taki właśnie sposób zyskałyśmy towarzyszy podróży - Ulę i Marka.
Po dotarciu na Plaça de Catalunya okazało się, że nie mamy żadnego planu, map, przewodników, więc wszyscy byliśmy zdani na moje i Josie skromne umiejętności przewodnicze. Tego dnia byłam więc tłumaczem, przewodnikiem i fotografem w jednej osobie.
Oczywiście spacer rozpoczęliśmy od Rambli. Najmniej lubianego przeze mnie punktu wycieczki.
Mnóstwo turystów, złodziei i tandetnych często pamiątek.
Jednak jest tam pewne miejsce, którego nie sposób ominąć, a jest nim Mercat de Sant Josep, bazar zwany potoczniej La Boquería. Niby zwyczajny targ, ale ileż tam zapachów, kolorów!
Wejście na targ. / Smakowite podroby!
Kolorowe soki i owoce.
Pyszności ciąg dalszy!
Klaudia Królową. / Warzywa w pięknym wydaniu.
Świeżutkie ryby. / Cudownie kolorowe lody.
Owoce morza. / Ciąg dalszy pysznych owoców.
 
Trudno było nam stamtąd wyjść, ale jeszcze trochę chcieliśmy zwiedzić. Nasz wybór padł na Katedrę, napawając się po drodze uroczymi zakątkami miasta.
Plaça de George Orwell, słynny jakiś czas temu z powodu pewnego ironicznego zdjęcia.
Carrer del Bisbe
Piknik pod katedrą.
Katedra i my.
Wizyta w porcie jest obowiązkowa przy okazji wizyty w Barcelonie. Mimo dużej ilości turystów, uwielbiam usiąść sobie na tamtejszej ławeczce i zapatrzeć się. Tak po prostu.

Zawsze opuszczam Barcelonę z bólem serca i nadzieją, że szybko tam wrócę. Tym bardziej, że tym razem trochę brakowało czasu, żeby się nią nacieszyć.

Tego dnia wreszcie miałyśmy się wyspać na powierzchni, która nie przyprawiała nas następnego dnia o ból pleców.

sobota, 12 października 2013

summer race, day 4.

Tej nocy wyspałyśmy się jak nigdy podczas naszej autostopowej wyprawy. Josie wychodząc z naszej jednodniowej sypialni, spotkała pana, Polaka, który również postanowił udzielić gościnności na swojej pace zielonokoszulkowcom. Zawsze miło było ich spotykać na drodze i wymieniać się wrażeniami z drogi.
Po ogarnięciu się do takiego stanu, żeby chociaż kierowcy nie dodawali gazu widząc nas gdzieś na poboczu, nasi wybawiciele zaprosili nas na śniadanie. Kiedy my jeszcze ze smakiem pałaszowałyśmy śniadanie, nasi zieloni-znajomi poszli już stanąć przy wspomnianym wcześniej znaku. Nie minęło 5 minut jak ze śmiechem na ustach wróciła po rzeczy mówiąc, że mają podwózkę do samej Barcelony. Tak, można powiedzieć, że oddałyśmy tego stopa za śniadanie. No cóż, zdarza się. Chwilę potem moja towarzyszka przyszła z nowiną, że pan Mariusz spotkany na parkingu jedzie do Walencji i może nas podwieźć. Szybkie przypomnienie mapy Hiszpanii... No to cudnie, bo jest duża szansa, że będzie jechał przez Barcelonę. Okazuje się jednak, że panu chodziło o miejscowość we Francji - Valence. No cóż, ale nie będziemy kręcić nosem, zawsze to kawałek do przodu, wsiadamy! Szybkie pożegnanie z panami, którzy okazali nam tak wiele życzliwości, a jeszcze pan Tomek wcisnął mi nasz późniejszy obiad, którym były sałatki z tuńczykiem, mówiąc, że przecież on już wraca do Polski, że nie zje, a nam przecież na pewno się przyda.
Droga minęła szybko, za oknami piękne widoki, a nasz kierowca bardzo rozmowny. Chętnie pozuje do zdjęć, a nawet wydaje się ich domagać.
Pan Mariusz w drodze do Valence.
Pamiątkowe zdjęcie.
W Valence, jakby inaczej, również spotykamy Polaka na parkingu. Również takiego, który nie jedzie w naszym kierunku. Jakiś czas paradowałam z tabliczką powoli zdając sobie sprawę, że już blisko, że teraz to na pewno damy radę. Chwilę później zatrzymał się przy mnie pewien Francuz, który zaoferował się zabrać nas do Marsylii. Co prawda Montpellier bardziej by nas urządzało, ale taki kawał do przodu... Nie sposób odmówić. Wracając jednak po rzeczy i moją towarzyszkę podróży okazało się, że rozmawia z innym Polakiem, który powiedział, że może nas zabrać do Montpellier za pół godziny. Szybka decyzja i już lecę do Francuza próbując słowami 'Merci, merci' i gestami dać mu do zrozumienia, że dziękujemy, ale pojedziemy jednak z tamtym panem.
Jedziemy do Montpellier!
I tak oto po kilku godzinach znalazłyśmy się na parkingu gdzieś w okolicach Montpellier, czyli na ostatniej prostej do Barcelony. Spokojne o swój przyjazd na metę zabrałyśmy się za obiad podarowany nam przez pana Tomka, kiedy z daleka dostrzegłam dwie zielone koszulki.
Wymachuję radośnie rękami, żeby mnie zauważyły. One podbiegają, patrzą na nas i zadają najbardziej retoryczne pytanie, jakie mogły zadać: "Wy też do Barcelony?". Aż musiałam sprawdzić czy po drodze nie zgubiłam w jakiś magiczny sposób swojej koszulki, ale nie, dalej jest na swoim miejscu. "No jasne, że do Barcelony." Na co one odpowiadają: "No to chodźcie, bo jedziemy pustym autokarem z dwoma Hiszpanami aż do Barcelony". Chwila niedowierzania... Ale serio autokar? Ale serio do Barcelony?
No tak chodźcie. Okej, dwa razy nam nie trzeba było powtarzać.
Hiszpanie wyraźnie byli lekko zdziwieni kolejnymi zielonokoszulkowcami, którzy chcieli się z nimi zabrać, jednak miło nas witają i ruszamy w drogę.
Blisko, coraz bliżej!
Dziewczyny - Ania i Paulina, zdawały się zadowolone z naszego towarzystwa, bo wreszcie mogły się porozumiewać z naszymi kierowcami, bo po angielsku szło im dość opornie. Nie powiem, praca jako tłumacz bardzo przypadła mi w czasie tej drogi do gustu.
Tym bardziej kiedy okazało się, że panowie mieszkają w Murcji. Tak, właśnie w tym samym mieście, w którym rok temu spędziłam miesiąc jako au pair. Oni sami nie mogli uwierzyć w ten zbieg okoliczności, wypytując o ulicę przy której mieszkałam, a w odpowiedzi podając mi opis całej okolicy. A to wszystko przy akompaniamencie hiszpańskiej muzyki, która jeszcze przecież niedawno umilała mi wyjścia ze znajomymi w Madrycie. Panom chyba odpowiadało nasze towarzystwo, bo ciągle nas komplementowali, a nawet podarowali nam i dziewczynom wino. To naprawdę była bardzo przyjemna podróż i nie tylko dzięki temu prezentowi, ale rozmowom. Panowie chętnie dzielili się swoją wiedzą na temat hiszpańskiej kuchni, której bardzo ciekawe były Ania i Paulina. Co więcej, nawet urządzili nam degustację z udziałem, charakterystycznych dla ich kraju, wędlin. A później jeszcze na kawę zaprosili.
Na ostatniej prostej.
Po krótkim ustaleniu trasy okazało się, że panowie do samej Barcelony wjeżdżać nie będą, ale wysadzą nas w takim miejscu, że powinnyśmy złapać tam coś już bezpośrednio do Castelldefels, gdzie mieścił się nasz kemping, czyli meta naszego wyścigu. Jednak z racji tego, że po pierwsze chyba polubili nasze towarzystwo, a po drugie dojeżdżając na miejsce była już godzina 22 i miałybyśmy problem, żeby jeszcze tego samego dnia dojechać do celu, nasi uroczy Hiszpanie postanowili, że zawiozą nas do samego Castelldefels. Szybkie spojrzenie na adres kempingu i okazuje się, że znajduje się on przy autostradzie, więc nieśmiało postanawiam zapytać czy nie będziemy czasem przejeżdżać tą i tą drogą, na co Pepe odpowiada "Możemy jechać". Kiedy wreszcie wjechałyśmy do naszej miejscowości nerwowo rozglądamy się na boki w poszukiwaniu mety. Jest! Zauważam ją jako pierwsza i z tych emocji już nie mogę usiedzieć na miejscu. Tak jest, złapałyśmy stopa z Montpellier praktycznie pod sam kemping. Nie mogłyśmy sobie odmówić zdjęcia z panami, którzy sprawili, że w takim stylu pokonałyśmy ostatni etap naszej podróży.
Kierowcy naszego wesołego autokaru.
Powiem Wam jedno, uczucia, które poczułam wchodząc na teren ośrodka, nie da się opisać. Z tego wszystkiego aż się popłakałam, bo wzruszenie było tak ogromne. Nie chodzi nawet o samo miejsce, bo jak pewnie osoby od jakiegoś czasu tu zaglądające wiedzą, Hiszpanię, a w szczególności Barcelonę, uwielbiam całym swoim sercem, ale o fakt, że się udało! Ja, osoba, którą ludzie nigdy nie posądziliby o taką odwagę, przejechałam 2 tysiące kilometrów autostopem. Zrobiłam to! Poznałam wspaniałych ludzi, nikt mnie nie porwał, nie zgwałcił, a nawet nie okradł. Udowodniłam swojej rodzinie, że dałam radę. Czułam dumę i satysfakcję, ogromną satysfakcję.
I jeszcze ci ludzi na mecie, którzy widząc nas z plecakami, bili nam brawo, podchodzili, gratulowali, że dałyśmy radę i zapewniali, że cieszą się, że do nich dołączyłyśmy. Ogromnie pozytywni.
Przy rejestracji naszego teamu organizatorzy rozmawiali o naszej małej imprezie na pace. Niesamowite jak to wieści szybko się rozchodzą. Gdy mimochodem wspominam, że również w tym uczestniczyłam zaraz się na nas rzucają z pytaniami czy mamy jakieś zdjęcia, filmy, cokolwiek i że dawno tak świetnej historii nie słyszeli. Co więcej wychodzi na to, że przybyłyśmy w idealnym momencie, bo za jakieś pół godziny miała się odbyć impreza. Szybkie ogarnięcie się do stanu takiego, żeby chociaż ludzi nie straszyć, mimo że ciemno już, po drodze spotykając mnóstwo znajomych twarzy. Kiedy doszłyśmy już na miejsce imprezy okazało się, że najciekawsze dzieje się na zewnątrz zamiast wewnątrz. Po kilku wymianach doświadczeń z podróży zauważam Natalię, naszą towarzyszkę z paki. Właśnie, pamiętacie jak drugiego dnia zostawiłam telefon w samochodzie Niemca, a później nie udało mi się do niego dodzwonić? Otóż Natalia wita mnie słowami "Nie zgubiłaś czasem czegoś?". Więc tłumaczę jak do tego doszło i że to dlatego nie można się było ze mną skontaktować. Na co ona "Wiem, bo mam numer do tego Niemca". Czyż to nie cudowne zakończenie naszej podróży do Barcelony? Jedynym złym elementem tych czterech dni była właśnie zguba mojego telefonu, a teraz jeszcze się okazuje, że są duże szanse na jego odzyskanie! Nie mogłam się powstrzymać od wyściskania N. z radości. Na lepsze spanie jeszcze nocna przechadzka na plażę i można z uśmiechem na twarzy położyć się spać w rozpadającym się namiocie.

Mapka z tego dnia:

Wyświetl większą mapę

Podsumowanie:
Tego dnia pokonałyśmy około 671km. A to wszystko w 3 częściach.
Najdłuższy stop wynosił 364km, z Montpellier do Castelldefels.
Najkrótszy stop wynosił 102km, ze Lyonu do Valence.
Wśród dwóch kierowców było 4 mężczyzn, 2 Polaków i 2 Hiszpanów.

Następna notka ze słonecznej Barcelony!

sobota, 5 października 2013

summer race, day 3.

Dzień trzeci rozpoczął się dla mnie w momencie, w którym pracowniczka stacji benzynowej opuszczała ją po nocnej zmianie. Wychodząc próbowała porozmawiać ze mną, jednak poza tym, że jedziemy do Barcelony nie dowiedziała się niczego. Zaczepiła więc jakichś ludzi, którzy w minimalnym stopniu posługiwali się językiem angielskim i byli zdolni zakomunikować nam, że całą noc spędziłyśmy po niewłaściwej stronie autostrady. Hmm, no, to teraz raczej jasne stało się, dlaczego żaden kierowca nie jechał na południe Francji.
Okej, szybki rzut oka, stacja benzynowa idealnie znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Cudnie, wystarczy teraz tylko pokonać autostradę. No, gdyby to tylko okazało się takie łatwe. Obeszłam całą stację, poszukując jakichś kładek, przejść, wejścia na most, który zauważyłam, lecz nic z tego.
Jak to się mówi... "Koniec języka za przewodnika"... Lubię tę maksymę, jednak w Strasburgu okazała się ona trudna do zrealizowania. Po pewnym czasie wreszcie trafiłam na pana, który posługiwał się tym, mam wrażenie znienawidzonym przez Francuzów, językiem angielskim. Po krótkiej rozmowie zaproponował on, widząc chyba moją desperację, że zabierze nas na tę nieszczęsną stację po drugiej stronie autostrady.
Ledwo wysiadłyśmy z auta, zauważyłam tira z polską rejestracją. Pełna nadziei podchodzę do kierowcy, mówiąc: "Dzień Dobry! Nie jedzie pan czasem na południe? No, a najlepiej to do Hiszpanii, Barcelony?" Okazuje się, że pan owszem, kieruje się do Barcelony, lecz towarzyszą mu jego dzieci i dla nas miejsca już nie znajdzie. Częstuje nas jednak kawą i zrobionym przez teściową ciastem, życząc powodzenia.
Wracamy więc na swoje miejsce, czekając na jakąś podwózkę, pytając od czasu do czasu, niechętnych do rozmów z nami, Francuzów. Zrezygnowana zabrałam się więc za zwiedzenie parkingu. Podczas mojej krótkiej wycieczki dostrzegłam aż 6 tirów o polskich rejestracjach. Wszyscy panowie jednak jeszcze spali, więc postanowiłyśmy wrócić tam później, próbując w międzyczasie złapać jakąś osobówkę. Francuzi jednak raczej nie zapałali do nas sympatią, bo po godzinie przeniosłyśmy się na trawnik przy parkingu dla tirów.
Krótka przerwa.
Jeden z polskich kierowców, pan Krzysztof, już nie spał. Po krótkiej rozmowie dowiedziałyśmy się, że na nasze nieszczęście pan wraca już do Polski. Poczęstował nas jednak kawą, papierosem i zaproponował, że jeśli do tego czasu nic nie złapiemy, to możemy wpaść na obiad, bo będzie schabowy z ziemniakami. Nie powiem, głodnym autostopowiczkom ślinka pociekła, ale dzielnie stanęłam sobie przy wyjeździe ze stacji z tabliczką MULHOUSE. Za którymś tam podejściem wreszcie się udało. Trochę problemów z komunikacją, ja powtarzająca "oui, oui", gdy usłyszałam, że pan zmierza do miejscowości Colmar oraz kilka moich okrzyków w spanglishu, które brzmiały mniej więcej "my friend, mi amiga, wait, espera", wymachując przy tym rękami, co w moim mniemaniu miało ułatwić wzajemne zrozumienie się.
W aucie czekało na nas wcale nie łatwiejsze zadanie, bo trzeba było wytłumaczyć panu, żeby wysadził nas na jak największej stacji benzynowej przy autostradzie. Dopiero chyba, kiedy się zatrzymaliśmy, okazało się, że nasze próby przekazania tej informacji, powiodły się.
W drodze do Colmar.
Nasza stacja była położona w świetnym miejscu, z pięknymi widokami, które przez pewien czas podziwiałyśmy, zanim wyciągnęłam nasz kartonowe cele podróży.
Nie trwało to dłużej niż 5 minut i zaraz jechałyśmy w kierunku Lyonu, czyli ogromny kawałek do przodu.
Colmar. Nasze szczęśliwe miejsce i najdłuższy stop do tej pory.
W ramach podzięki niestety nie mogłyśmy pana długo zamawiać rozmową, bo szybko zmógł nas sen po tej ciężkiej nocy na stacji benzynowej. A dodatkowo, jak to we Francji, trafiłyśmy na niewielkie problemy komunikacyjne. Miałam wrażenie, że nasz kierowca przeprasza, że żyje, kiedy pytał nas bardzo uprzejmie czy możemy zrobić sobie przerwę.
Po kilku godzinach, późnym wieczorem, dotarłyśmy do Lyonu. A konkretniej na stację benzynową za miastem. Na miejscu okazało się, że tę stację wybrało sobie trzech polskich kierowców tirów/ciężarówek, jednak żaden z nich nie mógł pomóc nam nawet odrobinę w dotarciu do mety wyścigu. Pogoda się troszkę zepsuła, mocno wiało, ale dzielnie szukałyśmy okazji, by zabrać się do Montpellier, jeszcze szczęśliwe z tak długiego stopa.
Lyon. W czasie oczekiwania zostawiłam po sobie podpis na znaku. Jak widać jest to stałe miejsce autostopowiczów.
Do godziny 21 niestety nic nie udało nam się złapać. Lekko podłamane ruszyłyśmy w stronę stacji, by poprosić o wrzątek do naszej kolacji. Wtedy też zawołali nas ci polscy kierowcy, z którymi wcześniej rozmawiałyśmy. Po kilku minutach jeden z panów pomógł nam w przygotowaniu naszej marnej kolacji, ofiarowując wrzątek oraz zaproponował, że tę noc możemy przespać u niego na pace. W ten sposób udało nam się uciec od mocno wiejącego wiatru i grupki podejrzanie wyglądających Arabów.

Mapka podróży:


Wyświetl większą mapę

 Podsumowanie (pominęłam naszego króciutkiego stopa z jednej strony autostrady na drugą):
Tego dnia pokonałyśmy około 489km. A to wszystko w 2 częściach.
Najdłuższy stop wynosił 413km, z Colmar do Lyonu.
Najkrótszy stop wynosił 75,9km, ze Strasburga do Colmar.
Wśród dwóch kierowców było 2 mężczyn, obaj Francuzi.