wtorek, 12 maja 2015

O tym jak Klaudia znowu się ściga

Kiedy nie podróżuję, to tracę wenę do prowadzenia bloga. No bo raczej nikt nie jest zainteresowany czytaniem o życiu studentki hispanistyki pracującej dodatkowo w dwóch miejscach. A tak niestety moje życie od października wyglądało. Krążenie między pracą a uczelnią, w domu bywałam gościem. Powoli miałam wszystkiego dość i postanowiłam, że choćby się waliło i paliło, to ta majówka będzie dla mnie chwilą wytchnienia, że pojadę gdzieś stopem i zapomnę na tydzień o wszystkich terminach i rzeczach do zrobienia.
Zdecydowałam, że w tym roku pościgam się znowu autostopowo, a że czasu dużo nie było, to wybór padł na Budapeszt i kolejny wyścig z Poznania z ekipą addicted2fun. Rok temu nie byłam może zachwycona organizacją, ale meta była najbliżej.

Kasia z naszą arcyoryginalną reklamówką z BOSSa! 
29 kwietnia stawiłam się więc wraz z Kasią na starcie wyścigu. Godzina 9:00 - wszyscy rzucili się na położone w niewielkiej odległości przystanki tramwajowe i autobusowe. Komunikacja miejska przeżywa oblężenie. Nadgorliwość jest podobno gorsza od faszyzmu i z taką właśnie myślą w głowie siadam na ławce, gdzie oddaję się czynności wymagającej ogromnej precyzji, czyli skręcaniu papierosów. Ruszamy z około 45minutowym poślizgiem, no niech mają fory, a co!
Decydujemy się na miejsce, które rok wcześniej przyniosło mi tak wiele szczęścia, czyli Górczyn. Tam jednak na stacji benzynowej natrafiamy na niemałą ekipę w fioletowych koszulkach. Spokojnie, mamy czas. Przygotowujemy tabliczkę z kierunkiem podróży 'Wrocław-Katowice'. Papieros, krótkie rozmowy zapoznawcze, w tym nawet po hiszpańsku, bo oczywiście powstrzymać się nie umiałam.
Okej, stacja powoli pustoszeje, można się przenieść na moje upragnione miejsce, które wreszcie jest wolne. Tym razem nie zamknęłam się w czasie 5 minut, a jakichś 20. Naszym pierwszym kierowcą podczas tego wyścigu okazuje się Paco. Paco prowadzi kebaba w Głogowie (więc jakbyście zgłodnieli w tych okolicach, to zapraszamy!), a oprócz tego organizuje wieczory kawalerskie, imprezy integracyjne dla firm. Nasz kierowca okazuje się bardzo gadatliwy (chyba tylko ze mną mógłby się mierzyć! :), ale na szczęście opowiada na tyle ciekawie, że podróż do Leszna mija nam niepostrzeżenie.
Pierwszy stop, pierwszy kierowca. Paco.
Okej, pierwszy stop za nami! To może przerwa? Paco zostawiając nas w strategicznym miejscu przy KFC, sprawia, że problem obiadu sam się rozwiązuje, a my po 30 minutach wychodzimy pełne energii, gotowe na drogę do Budapesztu. 15 minut i kolejne auto się zatrzymuje.
Radość nieopisana, jedziemy do Katowic (tak, tak, wiem, że się wróciłyśmy do punktu wyjścia...)! Kiedy już pakujemy swoje drogocenne plecaki do bagażnika, do Mateusza, bo tak miał na imię nasz wybawca, podbiega dziewczyna pytając, czy czasem nie znalazłoby się miejsce również dla niej i jej kolegi.
Auto spore, Mateusz wielkie serce ma, więc oczywiście się zgadza.
W czasie drogi po raz kolejny okazuje się, że świat jest naprawdę mały. Podczas rozmowy dowiaduję się, że mamy z Mateuszem wspólną znajomą. Co więcej, akurat w czasie naszej podróży ona postanawia do niego zadzwonić, co wyglądało mniej więcej następująco:
<rozmowa Mateusza z Agą na jakieś tematy zawodowe>M: A tak w ogóle, to właśnie wiozę Twoją koleżankę, stopa łapała.
A: Co, jaką koleżankę?
Ja: Cześć Aga, tu Klaudia!
A: Klaudia Gje?! Co Ty tam robisz?
Ja: No właśnie sama się nad tym zastanawiam!
Świat, światem, ale podróż minęła dodatkowo miło ze względu na upodobania muzyczne naszego wybawcy, które idealnie odpowiadały gustom naszej czwórki.
Po kilku godzinach jazdy Mateusz postanawia zmienić swoje plany i podrzucić nas do Żor, skąd jak twierdzi, będziemy mieli już bezpośrednią drogę na Cieszyn. Oczywiście, przepełnieni radością dziękujemy, bo każdy kilometr przed zmrokiem jest niezwykle cenny.
Dochodzi jednak godzina 18:30, kiedy nasz kierowca mówi: "Wiecie co, jest już taka godzina, że najdalej, gdzie mogę Was rzucić to Cieszyn." Co, Cieszyn? Przecież do Katowic wracał, do domu! Ale Mateusz stwierdził, że jak już zabiera autostopowiczów, to wiezie ich przez pół Polski.
Przed 20 docieramy więc na cieszyńską stację benzynową. Pamiątkowe zdjęcia, wymiana kont na fejsie i żegnamy się z naszym cudnym kierowcą.

Nasz czwórka z najlepszym Mateuszem!
Oczywiście, nie mogliśmy być jedynymi parami na miejscu. Postanawiamy więc zrobić przerwę na jedzenie. Ala, bo tak nazywała się towarzysząca nam dziewczyna z drugiej pary, miała przy sobie czajnik, więc wybór padł na niezawodne na autostopie, a niezjadliwe w każdych innych warunkach, zupki. W tym celu A. udała się do hotelu, który znajdował się na stacji, żeby poprosić o możliwość podkradnięcia niewielkiej ilości prądu. Ona natomiast, oprócz tego, że wróciła z wrzątkiem, to jeszcze propozycją Pani, która pracowała tam na recepcji, żebyśmy rozłożyli się nocą w hotelowej restauracji na ziemi, bo przecież na zewnątrz zimno, a tam będzie ciepełko, prąd, woda. Jedynym warunkiem było, żebyśmy nie zostawili po sobie bałaganu i zwinęli się o 4 do głównej sali restauracji, bo szefowa miała przyjechać. Oczywiście ochoczo przyjęliśmy jej propozycję, bo o tej godzinie już niewiele aut się tam zatrzymywało.
Pojedzeni, to chyba czas na piwko, prawda? Po całym dniu podróży smakuje jeszcze cudowniej! :)
Niezbędnik autostopowicza!
Nasi towarzysze, Ala i Kuba, sprawili sobie bazę godną każdego, nudzącego się w domu, 6-latka.
Ful-profeszynal baza!
Dziewczyny poszły spać, a my postanowiliśmy z Kubą czuwać i, w przerwach na papierosy, pytać tankujących na stacji kierowców o ich destynację. Bezskutecznie, dlatego też około 1:30 połasiliśmy się na 2godzinną drzemkę. Nie wiem, czy gdyby pozbierać ten sen "do kupy", to wyszłoby 40 minut, bo gdzieś w nocy wyłączono ogrzewanie. Po 4:00 siedzieliśmy już w głównej sali, czekając na przybycie szefowej by w odpowiednim momencie zamówić herbatę udając, że przecież wcale nie spędziliśmy tu nocy. Ogarnęłam się, żeby zbytnio nie odstraszać kierowców. Moja towarzyszka również. A my tymczasem za każdym razem, kiedy na horyzoncie pojawiało się jakieś auto, wysyłaliśmy Kubę, żeby grzecznie wypytywał o podwózkę.
W pewnym momencie, gdy przyjechały na stację 2 tiry, zrezygnowany poprosił, żeby ktoś inny wyszedł się zapytać. Zerwałam się więc, a za mną ruszyła Ala. Jak łatwo się domyśleć, akurat ten jeden raz, kiedy Kuba był już zbyt zmęczony wychodzeniem i wypytywaniem kierowców, udało nam się z A. złapać dwa tiry prosto do Budapesztu. Podróż może nie była okraszona arcyciekawą rozmową, ale rozumiem, że nasz kierowca mógł być bardzo zmęczony, ale za to jaka wygodna! Kasia przespała na łóżku pana Arka calusieńką drogę, a ja, chociaż walczyłam z opadającymi powiekami, cieszyłam oczy widokiem słowackich gór.
Panowie wysadzili nas, po kilku godzinach jazdy, pod centrum handlowym gdzieś na obrzeżach węgierskiej stolicy. McDonald's i ich internet nieraz ratował skórę w podróży. Tym razem również postanowiliśmy skorzystać z tego dobrodziejstwa i odnaleźć drogę na camping. Jak się okazało ludzie są bardziej niezawodni niż technologie i Ala posługując się początkiem powiedzenia "Polak, Węgier, dwa bratanki..." w języku węgierskim załatwiła nam podwózkę pod sam camping.

Na mecie pojawiłyśmy się więc z oficjalnym czasem 27h27', zajmując tym samym 78. miejsce.
Muszę przyznać, że trasa raczej bezstresowa :)

Relacja z Budapesztu i Wiednia, o który zahaczyłyśmy wracając, już wkrótce!