sobota, 22 lutego 2014

cinco canciones #6

Przez kilka tygodni miałam muzyczny zastój. Jeśli spojrzy się do kalendarza od razu można się domyśleć, że jej przyczyną była sesja. Tak, to te mityczne słowo, którym studenci zawsze straszą licealistów, kiedy ci narzekają na maturę. To moja trzecia sesja i dała o sobie znać przede wszystkim nieprzespanymi nocami, i brakiem czasem na cokolwiek poza językoznawstwem, gramatyką czy historią.
Ale już wracam. Z nowymi pięcioma propozycjami.

Swoją drogą oglądaliście Brit Awards? Ja oglądam regularnie od kilku lat, w tym oczywiście nie mogłoby być inaczej, skoro wystąpiło moje kochane Bastille czy Arctic Monkeys. Kto nie oglądał niech szybko nadrobi mix jaki zafundowało nam Bastille z Rudimental czy mowy Alexa Turnera.

   1.   Lorde - Royals
"I've never seen a diamond in the flesh
 I cut my teeth on wedding rings in the movies
 And I'm not proud of my address
 In the torn up town, no post code envy"
   2.   Grizzly Bear - Two Weeks
"Every time you try
Quarter half the mile
Just like yesterday
I told you I would stay"
   3.   Ásgeir - Torrent
 "Merciless though the wind takes hold with freezing cold
  Come, my friend, sit with me; take council in the warmth"
   4.   Basia Bulat - It Can't Be You
"If it’s fire for the poor and their feathers
 You tar me with the glue
 I never dreamed that you would be the one
 To shoot me down so soon"
   5.   The National - I Need My Girl
 "I am good, I am grounded
  Davy says that I look taller
  I can’t get my head around it
  I keep feeling smaller and smaller
  I need my girl"

Do usłyszenia za tydzień!

czwartek, 13 lutego 2014

z Francji do Polski przez Luksemburg!

Właśnie zdałam sobie sprawę, że mimo tego, iż swoją pierwszą autostopową przygodę zakończyłam 5 miesięcy temu, do tej pory nie opisałam naszych perypetii z drogi powrotnej.
Ostatni raz, kiedy pojawiła się tu notka z Summer Race, byłyśmy z Josie w Montpellier.
Cudne miasto, a dodatkowo zmęczone już trochę podróżą nie chciało nam się ruszać z wygodnego mieszkania Nicolasa, gdzie była zapewniona bieżąca woda, wygodne miejsce do spania i jedzenie.
Dlatego na odpowiedniej stacji benzynowej znalazłyśmy się dopiero około 14.
Montpellier. Pożegnalne zdjęcie. Brawo Klaudia, głupia mina zawsze w cenie!
Po zregenerowaniu sił wrócił mój optymizm. I słusznie, bo nie minęło wiele, a z pomocą przyszła nam sympatyczna Francuzka, która na szczęście dobrze posługiwała się językiem angielskim. Okazało się, że to dlatego, iż pracuje na statku wycieczkowym. Z rozrzewnieniem wspominała Gdańsk i naszą polską żubrówkę. Z jej pomocą znalazłyśmy się w okolicach Orange.
Tam również nam się udało, po raz pierwszy jechałyśmy tirem z kierowcą, który nie był Polakiem.
(Hmm, bo nie wiem, czy wspominałam, ale polskich kierowców na europejskich autostradach nie trudno spotkać.) Niestety wiązało się to z problemami komunikacyjnymi. Bo francuski dla niego bleee, a po hiszpańsku poquito. Uczepiłam się tego hiszpańskiego zadowolona, że jednak nie będzie tak źle. Jednak te jego poquito, jednak nie odpowiadało mojemu poquito. Okej, rozmawiać nie musimy, ale trzeba jakoś go poinformować, że do samego Lyonu jechać nie chcemy, tylko, żeby wysadził nas na ostatniej stacji benzynowej na autostradzie. W drodze do Barcelony dowiedziałyśmy się jak powiedzieć autostrada po francusku, ale reszta nas przerosła. Z pomocą przyszedł nam Nicolas, który całą formułkę wysłał nam sms-em, a że nawet tego przeczytać nie potrafiłyśmy, to tylko zamachałyśmy naszemu kierowcy telefonem przed nosem. Po tym jak pokiwał głową i z uśmiechem powiedział okay, uznałyśmy umowę za zawartą.
Niestety nasze zadowolenie nie trwało długo. W pewnym momencie bach!, usłyszałyśmy duży hałas. Cała krew odeszła mi z twarzy, ale nic, kierowca poprzeklinał pod nosem, ale jedzie dalej. No, ale kiedy zaczęło strasznie śmierdzieć nie miałyśmy już wątpliwości. Z pewnym trudem nasz kierowca dojechał do zajazdu. A właściwie to za duże słowo, bo była tam tylko toaleta. No nic, po serii gestów, mieszance słów po angielsku i hiszpańsku, zrozumiałam, że możemy zostać w tirze, nie ma problemu, ale trochę to potrwa zanim ktoś przyjedzie mu z pomocą. Podziękowałyśmy grzecznie i postanowiłyśmy mimo wszystko spróbować szczęścia, które, umówmy się, w tym miejscu musiałoby być ogromne, a w razie czego skorzystać z propozycji sympatycznego pana.
Do tej pory nie mogę się nadziwić, że właściwie po niedługich poszukiwaniach zatrzymał się przy nas Holender i to taki, który zmierzał do Lyonu. No, tutaj nie musiałyśmy się długo zastanawiać, bo lepiej chyba w tym miejscu trafić nie mogłyśmy.
Jak to Holender, pan świetnie posługiwał się językiem angielskim, aż czasem wstyd mi było, że mężczyzna prawie w wieku mojego dziadka mówi właściwie lepiej niż ja. Po krótkiej rozmowie okazało się, że nasz kierowca wraca do domu. Coś wtedy zaświtało nam w głowie i poprosiłyśmy, aby pokazał nam, jaką trasą będzie jechał. Szybka decyzja. Czy możemy jechać z panem aż do Luksemburga?
Dlaczego tak? Bo osobiście nie przepadam za Francją, jeśli chodzi o stopowanie, więc ciągle przyświecała nam myśl Byle do Niemiec! Nasz kierowca był najbardziej pozytywną postacią, którą spotkałyśmy na naszej trasie liczącej sobie 4 tysiące kilometrów.
Był lekarzem, który w niedługim czasie wybierał się do Afryki na misję, a sam zwiedził całą Europę w młodości. Opowiadał nam o swojej pracy, o eutanazji, o tym jak wygląda cała procedura.
Meloman, który wymyślił nam grę na odgadywanie kompozytorów płynącej z głośników muzyki poważnej. Akurat jeśli chodzi o ten gatunek, nie jestem ekspertem, ale ku rozbawieniu naszego kierowcy Chopina odgadłyśmy po kilku sekundach. Jako jedynego.
Zaprosił nas na kawę i croissanty. Mój pierwszy, prawdziwie francuski croissant.
Około 21. zatrzymaliśmy się na piknik, a auto naszego wybawcy wyposażone było nawet w maluteńką kuchenkę, dzięki czemu zostałyśmy poczęstowane gorącą zupą z klopsikami. Do tego chlebek, pyszny holenderski ser i winko.
Uczta Mistrzów i nasz Wybawca.
 Specjalnie dla nas zrobił przerwę na chwilę snu, żebyśmy znalazły się w Luksemburgu o 6 rano, a nie o trzeciej w nocy. Po dojechaniu na miejsce jeszcze raz zostałyśmy zaproszone na croissanta i kawkę.
No sami powiedzcie, czyż nie cudowny człowiek? A dodatkowo podarował nam jeszcze małą wyprawkę, na którą składał się ten cudowny ser czy jakieś batoniki.
Wracając do Luksemburga, jest to dobre miejsce dla autostopowiczów. Tak jest, darmowy prysznic! I to o najwyższym standardzie, z jakim spotkałyśmy się do tej pory. No, a przy okazji chyba najtańsze papierosy w krajach europejskich, które płacą w ojro.
Luksemburg. Czyli kiedy kończą się kartony, na pomoc przybywa karimata! Klaudia - autostopowiczka z krwi i kości.
Pomimo dużego ruchu na tej ogromnej stacji benzynowej trochę trwało zanim ktoś się zlitował nad dwiema sierotkami. Kiedy już to się stało, naszym kierowcą okazał się ponownie Polak, z którym chwilę później ruszałyśmy w kierunku Köln przy okazji dużo rozmawiając o Górnym Śląsku.
Kolonia okazała się dla nas pechowa, bo spędziłyśmy tam kilka dobrych godzin. Zdesperowane zrobiłyśmy więc tabliczkę z napisem next petrol station, licząc, że następna okaże się szczęśliwsza. Pomogło, zatrzymał się Niemiec w BMW, który całe przednie siedzenie miał zapełnione papierosami i prezerwatywami. Niemniej udało nam się dotrzeć w jednym kawałku gdzieś pod Dortmund. Tam poszło dość szybko i znalazłyśmy podwózkę do Hannoveru. W pełnym komforcie, w dużym aucie. Pod wieczór byłyśmy więc w Hannoverze. Tym razem już pełne nadziei na szybki dojazd do domu. Bo przecież Berlin tak blisko, z Poznaniem też nie najgorzej. I znowu tyłek nasz został uratowany przez Polaka, który trudnił się sprowadzaniem przyczep z Holandii. Z nim miałyśmy jechać aż do granicy. Po krótkiej rozmowie jednak nasze plany uległy zmianie. Albowiem okazało się, że pan kierowca musi dostarczyć przyczepę do Sosnowca. Postanowiłyśmy więc z Josie, że skoro mamy taką okazję, to ja pojadę z panem aż na Zagłębie, a jej znajdziemy podwózkę do Poznania na granicy. Tak też się stało. Po wielu postojach, drzemkach i wypalonych papierosach, następnego dnia około 15 czekałam na autobus na Dąbrówce, który miał mnie zawieź praktycznie pod dom :)
Co tu dużo powiedzieć, ta wyprawa była przygodą mojego życia. Odzyskałam wiarę w ludzkie dobro, jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi, i zakochałam się. W autostopowaniu oczywiście. Dlatego też nie mogę się doczekać majówki, kiedy to obieram z przyjaciółką kurs na Amsterdam.

Mapka naszej podróży z Montpellier do domu.

 


W sumie przejechałyśmy 2 115km. I to licząc od Montpellier, a nie od Barcelony.
Najdłuższa droga jednym autem: Hannover - Sosnowiec: 779km.
Zlitowało się nad nami na tej trasie 7 kierowców, w tym tylko jedna kobieta. 2 Francuzi, Holender, 2 Polacy, 2 Niemcy.