Pomimo, że nie zawsze było kolorowo, zdecydowałam się po raz trzeci zostać au pair. Tym sposobem piszę tego posta z mojego pokoiku w Madrycie. Jednak teraz jest inaczej. Dłużej (bo zostaję do sierpnia) i zdecydowanie lepiej.
To, że Hiszpanię kocham całym sercem, chyba nikomu nie muszę mówić. A że tak naprawdę do tej pory jeszcze wiele nie widziałam, to przed przyjazdem do stolicy zdecydowałam się na tygodniową podróż po Andaluzji. Pierwszym przystankiem była Malaga. Malaga, która słynie ze swojego mikroklimatu, Pablo Picasso i Antonio Banderasa.
Podróż okazała się wyjątkowo niefortunna. Jadąc o 7 rano na krakowskie lotnisko zaczęła niepokoić mnie mgła. Jednak po sprawdzeniu komunikatów na stronie lotniska uspokoiłam się widząc, że nie było planowane żadne opóźnienie. Seria niefortunnych zdarzeń rozpoczęła się, kiedy stałam już w kolejce do bramki. Opóźnienie, kolejny komunikat za 15 minut. Po 15 minutach dokładnie to samo. Po kolejnych 20 ostateczna decyzja - jedziemy do Katowic. Zamieszania co nie miara. Nikt nie wie, gdzie czekać, nikt nie wie, ile przyjdzie nam czekać. Czekaliśmy chyba z godzinę aż przyjechały 2 autobusy. Także pomimo planowanego wylotu na 10 rano, wylecieliśmy dopiero o 15. Czyli pół dnia z pobytu w Maladze zostało mi bezpardonowo odebrane.
Po przejeździe autobusem, taksówką i kilkunastominutowym krążeniu po centrum miasta, trafiłam wreszcie do hostelu. Zmęczona i zła, ale jednak i tak postanowiłam wyjść, żeby nie stracić jeszcze więcej z tego wyjazdu. Decyzję ułatwił fakt, że do mojego pokoju wszedł chłopak, który siedział przede mną w samolocie. Po wymianie kilku zdań zdecydowaliśmy się spędzić wspólnie wieczór. I całkiem słusznie jak się później okazało, bo nadawaliśmy na tych samych falach. Dlatego też wyjście na kolację o 22 przeciągnęło się do 3 w nocy w towarzystwie sporej ilości alkoholu.
I też pomyśleć, że był to już prawie listopad! |
Po dniu spędzonym na zakupach, piciu kawy i spacerowaniu przyszedł czas na wyjazd do Grendady. Zdecydowałam się na opcję z blablacar. I wiecie co? Po raz kolejny okazało się, że świat to jest jednak malutki. Moim kierowcą była koleżanka mojej znajomej, którą poznałam z racji tego, że spędza właśnie Erasmusa w Katowicach!
Po niecałych dwóch godzinach byłam już w Grenadzie (egh, dziwinie to brzmi po polsku, zdecydowanie wolę "Granada"!), mieście słynącym ze swoich tapas. Ale o tym już w kolejnym poście.
***
Uff! Wreszcie się zebrałam na napisanie tego! I pomyśleć, że w Maladze byłam już 4 i pół miesiąca temu... ;)