Do Amsterdamu jechałyśmy z wyścigiem. Zwanym po prostu Wyścigiem Autostopem Poznań-Amsterdam.
600 osób, 300 par wyruszyło o 10 ze Starego Rynku w poszukiwaniu wylotówki.
Zmęczone nocną jazdą w pociągu zdecydowałyśmy się dać godzinne "fory" pozostałym parom, szwędając się w tym czasie po mieście.
Mimo tego, kiedy dotarłyśmy na Górczyn, był on już przepełniony błąkającymi się ludźmi w fioletowych koszulkach. Jednak i tym razem podeszłyśmy do tego na spokojnie. Usiadłyśmy pod stacją, szykując pierwsze podróżnicze dzieło sztuki o haśle
A2 / Berlin.
Zaczekałyśmy aż para, która stała najwcześniej na drodze prowadzącej do autostrady pojedzie i grzecznie zajęłyśmy ich miejsce. Nie potrwało to długo, bowiem już po chwili machałyśmy z samochodu Maćka pozostałym fioletowokoszulkowcom.
Och, ależ to była przyjemna podróż! Może i tylko do Świecka, ale nasz kierowca okazał się bardzo sympatycznym, a przy tym nie ukrywam, bardzo przystojnym, człowiekiem.
Aż przykro było wysiadać na tej granicy. Tym bardziej, że stacja mieniła się fioletem w mocno przygrzewającym słońcu. Tam niestety nasza dobra passa się skończyła. I to aż na 4 godziny.
Po tym czasie moja towarzyszka zaczęła tracić nadzieję, dlatego właściwie zostałam sama na placu boju.
W wyścigach jednak fajne jest to, że zawsze znajdzie się ktoś, z kim można porozmawiać. I tak właśnie zaczęłam konwersację, która wokół mnie szwendała się w poszukiwaniu podwózki.
W pewnym momencie podjechało dużo auto, na jakieś 7/8 osób, a w środku jedynie kierowca. Widzę, że moi nowi znajomi już już zbierają się do tego, żeby do niego zagadać. Zaczynają się targować i słyszę, że wychodzi na to, iż to kolej dziewczyny. Widzę, że ona nie jest zbyt przekonana. Nie dziwię się, sama jakoś nie lubię bezpośredniego zagadywania kierowców, jednak zagaduję
Chodź, podejdziemy razem, może zabierze nas w 2 pary. Podchodzimy więc, ale w połowie drogi wszystkiego mi się odechciewa, kiedy widzę naburmuszoną minę naszego przyszłego interlokutora (ojj, lubię to słowo). No ale, już obiecałam. Pochodzimy.
- Dzień Dobry, nie zabrałby Pan czasem autostopowiczów? <tutaj uśmiech nr 13>
- A gdzie Wy w ogóle chcecie jechać?
-
No, docelowo do Amsterdamu, ale może być Berlin, cokolwiek byle do przodu, bo już długo tu siedzimy, a stopujących tylko przybywa.
-
No, ale ja jadę tylko do Holandii, nie do Amsterdamu.
-
Ależ przecież to cudownie, bardzo by nas to urządzało! <apogeum szczęścia + uśmiech nr 7>
-
No nie wiem, zastanowię się jeszcze. To stańcie pod stacją i jak zatankuję, to się namyślę.
-
Dobrze, dobrze, to my tam czekamy.
Z sercem przepełnionym nadzieją, ale i niepokojem wróciłyśmy poinformować naszych towarzyszy o przebiegu rozmowy.
Jeszcze nigdy tankowanie nie dłużyło mi się tak jak wtedy.
Kiedy wreszcie Pan, którego tak wypatrywaliśmy, wyszedł ze stacji, wsiadł po prostu do auta, całkowicie nas ignorując.
No to ładnie - przebiegło mi przez myśl -
nawet nie chciał nam po prostu tego powiedzieć.
Ale, ale! Nasz kierowca za daleko nie odjechał, bo zajechał pod samiutką stację.
No, teraz tylko trzeba mu wytłumaczyć, że tak naprawdę to wcześniej prowadził rozmowę z dwiema parami. Jednak uśmiech nr 13 oraz uśmiech nr 7 w połączeniu są nie do zdarcia i kierowca zgadza się zabrać dwie pary. W międzyczasie jakieś dziewczyny jak wygłodniałe rzuciły się na naszego wybawcę ze słowami
Bo przecież kto pierwszy ten lepszy. Szkoda, że jeszcze wtedy nie wiedziały, że to zdanie tym bardziej oddala je od podwózki.
Plecaki wrzucone do auta i za chwilę możemy ruszać. Daleko nie zajechaliśmy, bo według policji chyba wyglądaliśmy podejrzanie. Jednak szybka kontrola i możemy kontynuować naszą podróż.
Zmęczeni szybko popadaliśmy, co chwilę zasypiając i budząc się.
Dzięki naszemu małomównemu kierowcy gdzieś około 1 w nocy znaleźliśmy się w okolicach miasta Tilburg.
Tam miało pójść ciężko. Stacja widmo, na horyzoncie jedynie 2 auta. Szybka decyzja, my idziemy zagadnąć właściciela jednego pojazdu, a nasi towarzysze drugiego.
Niestety auto wyglądało jak porzucone ze względu na to, że jego kierowcy nie było widać w promieniu 50km. Czekałyśmy, ale bez rezultatu. Na szczęście naszym znajomym poszło lepiej i załatwili podwózkę również nam. Niedaleko co prawda, ale trafiliśmy już na drogę, która prowadziła do Amsterdamu, gdzieś pod miejscowość Dordrecht. Okej, na miejscu już trzeba się rozdzielić, przecież to niemożliwe, żebyśmy znowu złapali wspólnie stopa. My poszłyśmy w jednym kierunku, a Iza i jej towarzysz, który z niewiadomych powodów nie chciał wyjawić swojego imienia, w odwrotnym.
Podeszłyśmy pod stację. Tam spotkałyśmy przesympatycznego kierowcę tira, który niestety nie mógł nas podwieźć, ale starał się nam pomóc jak tylko mógł, wypytując przyjeżdżających w naszym imieniu.
Kiedy nasi znajomi nie wracali, dotarło do nas, że musiało im się udać wydostać ze stacji. Szczęściarze.
Znudzone oczekiwaniem rozpoczęłyśmy partyjkę w karty. Pochłonięte grą nie od razu usłyszałyśmy jak pracownik stacji zapukał nam w szybę, a następnie gestem przywołał mnie do siebie.
Okazało się, że Pan chciał nas po prostu poczęstować kawą. Takie gesty i tacy ludzie sprawiają, że podróże stopem zawsze wspomina się z uśmiechem na ustach.
Po kawce i chwilowym zagrzaniu rąk, wróciłyśmy do naszej partyjki makao. I tym razem nie potrwało to długo, bo zagadał nas egzotycznie wyglądający Pan mówiąc, że on jedzie do Rotterdamu, a jego kolega do Amsterdamu. I że on nas bardzo chętnie podwiezie, a nawet spróbuje namówić znajomego, żeby nas zabrał bezpośrednio do stolicy.
Kolega jednak chyba niezbyt był sympatycznie do nas nastawiony, bo skończyło się na Rotterdamie. Dobre i to o 4 w nocy. Po drodze jeszcze zajechaliśmy do centrum, bo nasz kierowca był umówiony ze znajomymi. O każdym swoim szczegółowo nas informował jakby nie chcąc zwiększać naszego stresu.
Rozmowa szła gładko. Pan poczęstował mnie papierosem, opowiadając o swojej ojczyźnie - Maroko oraz życiu na emigracji.
Nie wiem czy wiecie, ale na przykład w Hiszpanii Marokańczycy nie cieszą się zbyt dobrą opinią. Po tej przejażdżce kompletnie nie wiem dlaczego.
Dojazd na roterdamską stację, pożegnanie. Ledwie zdążyłam wyciągnąć swoje kanapki z plecaka, a obok nas pojawiła się Iza i Chłopak "Jestem zbyt tajemniczy, by zdradzić Wam swoje imię".
Oni jak widać również zbyt daleko nie zajechali. My, jak to kobiety, zaczęłyśmy plotkować, a w tym czasie jedyny przedstawiciel płci brzydkiej w naszym towarzystwie na chwilę zniknął.
Jak się okazało, nie próżnował, bo załatwił nam wszystkim transport na lotnisko w Amsterdamie.
Zasypiając na plecakach dojechaliśmy do naszego celu.
Lotnisko - nie najłatwiejsze miejsce, dlatego nasz wybór padł już na pociąg do centrum.
4,50e z głowy, ale komfort pełen. O 6:15 po raz pierwszy postawiliśmy stopę na amsterdamskiej ziemi.
I do tej pory nie wiem, co nas podkusiło, żeby dać się namówić Chłopakowi "Jestem zbyt tajemniczy, by zdradzić Wam swoje imię" na poranny spacerek na camping.
Tak, jakieś 6km, z ogromnymi plecakami w deszczu. Gubiąc się jeszcze po drodze z 3 razy, bo GPS uznaje, że przecież zawsze można płynąć kanałem.
|
Amsterdam powitał nas deszczem. |
W ten sposób dopiero przed 9 rano zjwiliśmy się na mecie wyścigu. Ledwo żywi. Zajmując 77. miejsce i dowiadując się, że Chłopak "Jestem zbyt tajemniczy, by zdradzić Wam swoje imię" tak naprawdę ma dużo krótsze imię, bo Łukasz.
|
Wszystko co słyszeliście o rowerach w Amsterdamie to prawda. |
|
Jeszcze cichy Amsterdam przed 7 rano. |
PS. Trzymajcie kciuki, żeby wszystko poszło po mojej myśli, a już od połowy września będę pisała do Was ze słonecznego Kadyksu :)