wtorek, 26 listopada 2013

16 znaków, które świadczą o tym, że jesteś w Madrycie.

Jakiś czas temu natknęłam się na artykuł, który przedstawia 33 ciekawostek dotyczących życia w stolicy Hiszpanii. Postanowiłam zrobić swoją listę na jego podstawie.
Wstajecie rano i nie macie pojęcia, gdzie się znajdujecie? Chodzicie po mieście, ale go nie potraficie rozpoznać? Jeżeli wszystkie poniższe punkty brzmią dla Was znajomo, to znaczy, że jesteście w Madrycie!

1. Kranówa. I to nie byle jaka! Bo w Madrycie mają wodę w kranie najlepszą w całej Hiszpanii. Tam butelkowanej wody się po prostu nie kupuje. Bo i po co skoro ta darmowa jest smaczniejsza?
Z racji panujących w mieście upałów często można się natknąć na publiczne krany oraz ze zwyczajem zamrażania niewielkiej ilości wody w plastikowej butelce przed wyjściem z domu, aby dłużej pozostała ona chłodna.

2. 100 montaditos. Miejsce obowiązkowe, nie sposób nie znać. Montadito to nazwa dla małych kanapeczek, których w tej sieci lokali, mają w karcie 100. Za każdym razem można zjeść inną. Ceny od 1 euro do 1,5e, ale z tego co wiem w środy i niedziele cała karta jest za euro, a w poniedziałki wszystkie montaditos za 50 centów. Tanie piwo, tinto de verano. Idealne miejsce do zajrzenia przed wyjściem na imprezę. Na ich lokale można się natknąć za każdym rogiem. Tak rozmieszczone, że zawsze do jakiegoś będzie blisko. Ja chodziłam do jednego na Calle de Postas zaraz przy Plaza Mayor, gdzie podczas drugiej mojej wizyty okazało się, że barman tam pracujący jest Polakiem.

3. Manifestacje. To nieodłączny element Puerta del Sol, czyli ścisłego centrum miasta. Pojawiają się w liczbie kilku dziennie. Nigdy nie wiadomo o chodzi, ale robią wiele krzyku.

4. Spongbob i inne pluszowe dziwaki to nieodłączny element Sol. Z czasem przyzwyczajacie się i machinalnie przybijacie im piątki, ignorując równocześnie ich zapytania czy nie chcesz zrobić sobie z nimi zdjęcia.

5. Wi-Fi. W Madrycie nie jest problemem znaleźć miejsce z darmowym dostępem do internetu. Przystanki autobusowe, kioski, place, 100 montaditos czy oczywiście klasycznie McDonalds. No i oczywiście w autobusach EMT. I żadna podróż nam nie straszna.

6. Rozkłady jazdy autobusów są dziwne. Najczęściej jest podana godzina odjazdu z pierwszego przystanku trasy kursującego pojazdu, a nie ta, o której powinien autobus podjechać na nasz. Występują też dziwne numerki, które wskazują nam liczbę postojów na danej ulicy/drodze.

7. 5 minut oczekiwania na metro to zbyt wiele. Po prostu. Do 3 minut jeszcze jest w porządku, ale więcej? Nie do przyjęcia! Co z tego, że niektóre autobusy w Twoim mieście kursują co godzinę.

8. Piwo w kubłach, czyli jak za 4 euro można kupić w barze 5 butelek piwa. Tapas jako przekąski? Też nie ma sprawy. Wtedy warto znać takie miejsca jak La Sureña i La Risueña. To pierwsze na bardziej spokojny wypad ze znajomymi.

9. Nie szukaj imprezy, to impreza przychodzi do Ciebie. Przechodząc tylko przez Sol można zebrać pokaźną kolekcję makulatury, zbierając zaproszenia do klubów, do których i tak nigdy nie pójdziesz.

10. Znasz każdy centymetr kwadratowy pomnika niedźwiedzia z drzewem truskawkowym, czyli El Oso y el Madroño. I nie dlatego, że tak interesujesz się sztuką, tylko po prostu zazwyczaj tam wyczekujesz swoich znajomych, kiedy się z nimi umawiasz. A jeśli są to hiszpańscy znajomi, to wiadomo, że spędzisz tam wiele chwil kontemplując piękno tego pomnika.

11. W chińskim sklepie znajdziesz wszystko. W Madrycie są dwa rodzaje sklepów: 1. supermarkety, hipermarkety, wszystkie sieciówki i 2. chińskie. Nie widziałam jeszcze, żeby taki malutki sklepik gdzieś w uliczkach miasta należał do człowieka, który z Azji nie pochodził. I żeby było jasne, dla Hiszpanów nie jest ważny kraj pochodzenia tej osoby, dla nich i tak pozostanie chino. To magiczna kraina, gdzie obok chipsów leżą biustonosze, piłki czy pasta do butów.

12. Zakaz nie-zakaz. W mieście obowiązuje oczywiście zakaz picia alkoholu w miejscach publicznych, jednak nawet policja sobie nic z niego nie robi. Po jakimś czasie przestaniesz się nawet kwapić tym, by schować piwo za plecy, kiedy akurat obok Ciebie przechodzą przystojni policjanci. Podobno problem może się jednak pojawić przy piciu mocniejszych alkoholi.

13. Selvesa? Po pewnym czasie nudzą Ci się uprzejme sposoby odmawiania kupienia piwa od uśmiechniętego, małego człowieczka z Bangladeszu. Po prostu rzucasz w eter "No!", czekając do następnego szturmu, który nastąpi za 3, 2, 1...

14. Prostytutki w centrum miasta. Calle Montera to ulica prowadząca z Sol na Gran Via, gdzie w bajecznej symbiozie żyją, czekające na zarobek pod każdym drzewem, panie lekkich obyczajów i przystojni policjanci, którzy mają tam komisariat.

15. W piątkowy wieczór wychodzisz z domu dopiero o północy. Właśnie mniej więcej w tych godzinach Hiszpanie zaczynają imprezy, ale za to do 6 rano otwarta jest większość klubów. Wtedy też otwierają metro. Nic tak nie pobudza jak bitwa o miejsca siedzące w pierwszym metrze.

16. Nigdy nie płacisz za muzeum. Nigdy. Wolisz zwiedzić je w kilku podejściach, ale za darmo. (Dotyczy studentów! :D)

edit:  Chcę Wam również podziękować za 8 tysięcy wyświetleń! :) Może nie jest to oszałamiający wynik, ale bardzo mnie cieszy.

piątek, 22 listopada 2013

powrót z Barcelony i magiczne Montpellier

W jesieni jest coś takiego, że często skłania nas do melancholii, do lekkich stanów depresyjnych, kiedy najzwyklejsza głupota może wyprowadzić mnie z równowagi i pozbawić humoru na najbliższy tydzień.
Ale staram się temu nie poddawać, a pomagają mi w tym piękne wspomnienia, które zgromadziłam tego lata. Naprawdę cudowne. Uśmiecham się wtedy sama do siebie, zdając sobie sprawę z tego, jaką jestem szczęściarą. I właśnie dziś, kiedy sobie wspominałam, przypomniało mi się, że moja autostopowa przygoda nie doczekała się na blogu jeszcze ciągu dalszego.

Kolejną noc po dotarciu na metę wyścigu spędziłyśmy u znajomego Josie, dzięki któremu porządnie się wyspałyśmy (co istotne: wreszcie na miękkim podłożu!), co zamiast dać nam siłę na powrotną podróż, jedynie nas rozleniwiło i sprawiło, że trudno było nam się rozstać z tym barcelońskim mieszkaniem z widokiem w oddali na Sagradę Familię.
Słit focia z naszymi ogromniastymi plecakami.
Przebijająca się przez budynki Sagrada Familia.
Ostatecznie jakoś udało nam się zebrać i wyruszyć w drogę. Z wyjazdem z Barcelony pomógł nam portal hitchwiki.org. Jeżeli ktoś wybiera się na autostopową wyprawę, to ten adres powinien koniecznie znać.
Późnym popołudniem pojawiłyśmy się więc niewielkiej miejscowości Montcada i Reixac licząc na to, że jeszcze tego samego dnia uda nam się dotrzeć do Montpellier, gdzie dzięki uprzejmości kolejnego znajomego Josie, miałyśmy spędzić noc.
Montcada i Reixac
Po drodze oczywiście jeszcze zgubiłyśmy się w poszukiwaniu odpowiedniej stacji benzynowej. Okazało się, że nie tylko my. Pod jedną z tych "niefajnych-do-łapania-stopa" stacji spotkałyśmy Andrzeja, który miał przyjechać do Barcelony na 3 dni, a został 2 miesiące. Jak widać nie tylko mną zawładnęło to miasto.
W razie gdybyśmy mieli wątpliwości czy zmierzamy w dobrym kierunku
Andrzej okazał się mistrzem stopowania i zanim się obejrzałyśmy już zmierzał na tylnym siedzeniu w kierunku Toulouse. Na szczęście my nie musiałyśmy czekać o wiele dłużej, bo wkrótce dzięki uprzejmości pewnej Hiszpanki miałyśmy dotrzeć do Girony.
Byle do przodu!
Ten dzień był dość szczęśliwy, bo z Girony do Perpignan zabrałyśmy się z Anglikiem o złączonych brwiach w śmiesznym pomarańczowym pojeździe.
Nasz wehikuł!
Kilka osób mnie pytało czy taka podróż autostopem nie jest czasem aby męcząca. Odpowiedź jest jedna: Tak, jest męcząca. Co może być na to najlepszym dowodem? Chociażby to, że zasnęłam, podczas gdy nasz kierowca raczył nas muzyką Guano Apes puszczoną na pełen regulator, a przy tym wszystkim głośniki znajdowały się idealnie nad moją głową.
A oto i dowód.
W Perpignan czekał nas jedynie troszkę krótszy postój. Ostatecznie zlitowała się nad nami jakaś francuska para, która pomimo niewielkiego auta chciała nam pomóc w dotarciu do Montpellier. Jak to bywa z Francuzami, komunikacja nasza była dość utrudniona, jednak ludzie okazali się przekochani zawożąc nas do samego miasta, robiąc kilkanaście dodatkowych kilometrów.
W samym Montepellier okazało się, że znajomy Josie, u którego miałyśmy nocować nie może po nas przyjechać, bo wyszedł już świętować nowy rok akademicki ze znajomymi do parku w centrum miasta.
Ale co to dla nas! Na migi i angielskim wytłumaczyłyśmy ludziom, gdzie chcemy dojechać i ci pokierowali nas na tramwaj. Jak się okazało później, nie do końca w dobrym kierunku, ale wierzę, że intencje mieli dobre. Po pół godziny znalazłyśmy się w centrum miasta. Nicolas i jego znajomi zaprowadzili nas do parku, w którym studenci, co było widać po ich stanie, rozpoczęli świętowanie kilka godzin wcześniej.
Wielką popularnością cieszyła się tam nasza polska wódka, którą przywiozłyśmy N. w ramach podziękowania za gościnę.
Powrót do "domu" do najłatwiejszych nie należał, bo z racji tego, że nasz host sam przeprowadził się do Montpellier kilka dni wcześniej sprawiło, że wysiedliśmy na złym przystanku i resztę drogi musieliśmy pokonać piechotą. Po drodze natknęliśmy się na kanapę, którą, po ocenieniu przez N. jej stanu jako dobry, postanowił zabrać do domu.

I kolejny raz nie chciało nam się wyjeżdżać. Była woda, jedzenie, miękkie miejsce do spania.
Postanowiłyśmy więc zostać kolejną noc i wieczorem pozwiedzać trochę samo miasto, które okazało się piękne, no ale niech zdjęcia przemówią same za siebie.




Mistrz drugiego planu nigdy nie śpi.
Moje ukochane zdjęcie z całej wyprawy
I na sam koniec - my!
Przepraszam za zatrważającą ilość zdjęć, ale nie mogłam się zdecydować, które wybrać, bo po prostu zakochałam się w Montpellier.

A Wam jak się podoba miasto? :)