Pokazywanie postów oznaczonych etykietą summer race. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą summer race. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 13 lutego 2014

z Francji do Polski przez Luksemburg!

Właśnie zdałam sobie sprawę, że mimo tego, iż swoją pierwszą autostopową przygodę zakończyłam 5 miesięcy temu, do tej pory nie opisałam naszych perypetii z drogi powrotnej.
Ostatni raz, kiedy pojawiła się tu notka z Summer Race, byłyśmy z Josie w Montpellier.
Cudne miasto, a dodatkowo zmęczone już trochę podróżą nie chciało nam się ruszać z wygodnego mieszkania Nicolasa, gdzie była zapewniona bieżąca woda, wygodne miejsce do spania i jedzenie.
Dlatego na odpowiedniej stacji benzynowej znalazłyśmy się dopiero około 14.
Montpellier. Pożegnalne zdjęcie. Brawo Klaudia, głupia mina zawsze w cenie!
Po zregenerowaniu sił wrócił mój optymizm. I słusznie, bo nie minęło wiele, a z pomocą przyszła nam sympatyczna Francuzka, która na szczęście dobrze posługiwała się językiem angielskim. Okazało się, że to dlatego, iż pracuje na statku wycieczkowym. Z rozrzewnieniem wspominała Gdańsk i naszą polską żubrówkę. Z jej pomocą znalazłyśmy się w okolicach Orange.
Tam również nam się udało, po raz pierwszy jechałyśmy tirem z kierowcą, który nie był Polakiem.
(Hmm, bo nie wiem, czy wspominałam, ale polskich kierowców na europejskich autostradach nie trudno spotkać.) Niestety wiązało się to z problemami komunikacyjnymi. Bo francuski dla niego bleee, a po hiszpańsku poquito. Uczepiłam się tego hiszpańskiego zadowolona, że jednak nie będzie tak źle. Jednak te jego poquito, jednak nie odpowiadało mojemu poquito. Okej, rozmawiać nie musimy, ale trzeba jakoś go poinformować, że do samego Lyonu jechać nie chcemy, tylko, żeby wysadził nas na ostatniej stacji benzynowej na autostradzie. W drodze do Barcelony dowiedziałyśmy się jak powiedzieć autostrada po francusku, ale reszta nas przerosła. Z pomocą przyszedł nam Nicolas, który całą formułkę wysłał nam sms-em, a że nawet tego przeczytać nie potrafiłyśmy, to tylko zamachałyśmy naszemu kierowcy telefonem przed nosem. Po tym jak pokiwał głową i z uśmiechem powiedział okay, uznałyśmy umowę za zawartą.
Niestety nasze zadowolenie nie trwało długo. W pewnym momencie bach!, usłyszałyśmy duży hałas. Cała krew odeszła mi z twarzy, ale nic, kierowca poprzeklinał pod nosem, ale jedzie dalej. No, ale kiedy zaczęło strasznie śmierdzieć nie miałyśmy już wątpliwości. Z pewnym trudem nasz kierowca dojechał do zajazdu. A właściwie to za duże słowo, bo była tam tylko toaleta. No nic, po serii gestów, mieszance słów po angielsku i hiszpańsku, zrozumiałam, że możemy zostać w tirze, nie ma problemu, ale trochę to potrwa zanim ktoś przyjedzie mu z pomocą. Podziękowałyśmy grzecznie i postanowiłyśmy mimo wszystko spróbować szczęścia, które, umówmy się, w tym miejscu musiałoby być ogromne, a w razie czego skorzystać z propozycji sympatycznego pana.
Do tej pory nie mogę się nadziwić, że właściwie po niedługich poszukiwaniach zatrzymał się przy nas Holender i to taki, który zmierzał do Lyonu. No, tutaj nie musiałyśmy się długo zastanawiać, bo lepiej chyba w tym miejscu trafić nie mogłyśmy.
Jak to Holender, pan świetnie posługiwał się językiem angielskim, aż czasem wstyd mi było, że mężczyzna prawie w wieku mojego dziadka mówi właściwie lepiej niż ja. Po krótkiej rozmowie okazało się, że nasz kierowca wraca do domu. Coś wtedy zaświtało nam w głowie i poprosiłyśmy, aby pokazał nam, jaką trasą będzie jechał. Szybka decyzja. Czy możemy jechać z panem aż do Luksemburga?
Dlaczego tak? Bo osobiście nie przepadam za Francją, jeśli chodzi o stopowanie, więc ciągle przyświecała nam myśl Byle do Niemiec! Nasz kierowca był najbardziej pozytywną postacią, którą spotkałyśmy na naszej trasie liczącej sobie 4 tysiące kilometrów.
Był lekarzem, który w niedługim czasie wybierał się do Afryki na misję, a sam zwiedził całą Europę w młodości. Opowiadał nam o swojej pracy, o eutanazji, o tym jak wygląda cała procedura.
Meloman, który wymyślił nam grę na odgadywanie kompozytorów płynącej z głośników muzyki poważnej. Akurat jeśli chodzi o ten gatunek, nie jestem ekspertem, ale ku rozbawieniu naszego kierowcy Chopina odgadłyśmy po kilku sekundach. Jako jedynego.
Zaprosił nas na kawę i croissanty. Mój pierwszy, prawdziwie francuski croissant.
Około 21. zatrzymaliśmy się na piknik, a auto naszego wybawcy wyposażone było nawet w maluteńką kuchenkę, dzięki czemu zostałyśmy poczęstowane gorącą zupą z klopsikami. Do tego chlebek, pyszny holenderski ser i winko.
Uczta Mistrzów i nasz Wybawca.
 Specjalnie dla nas zrobił przerwę na chwilę snu, żebyśmy znalazły się w Luksemburgu o 6 rano, a nie o trzeciej w nocy. Po dojechaniu na miejsce jeszcze raz zostałyśmy zaproszone na croissanta i kawkę.
No sami powiedzcie, czyż nie cudowny człowiek? A dodatkowo podarował nam jeszcze małą wyprawkę, na którą składał się ten cudowny ser czy jakieś batoniki.
Wracając do Luksemburga, jest to dobre miejsce dla autostopowiczów. Tak jest, darmowy prysznic! I to o najwyższym standardzie, z jakim spotkałyśmy się do tej pory. No, a przy okazji chyba najtańsze papierosy w krajach europejskich, które płacą w ojro.
Luksemburg. Czyli kiedy kończą się kartony, na pomoc przybywa karimata! Klaudia - autostopowiczka z krwi i kości.
Pomimo dużego ruchu na tej ogromnej stacji benzynowej trochę trwało zanim ktoś się zlitował nad dwiema sierotkami. Kiedy już to się stało, naszym kierowcą okazał się ponownie Polak, z którym chwilę później ruszałyśmy w kierunku Köln przy okazji dużo rozmawiając o Górnym Śląsku.
Kolonia okazała się dla nas pechowa, bo spędziłyśmy tam kilka dobrych godzin. Zdesperowane zrobiłyśmy więc tabliczkę z napisem next petrol station, licząc, że następna okaże się szczęśliwsza. Pomogło, zatrzymał się Niemiec w BMW, który całe przednie siedzenie miał zapełnione papierosami i prezerwatywami. Niemniej udało nam się dotrzeć w jednym kawałku gdzieś pod Dortmund. Tam poszło dość szybko i znalazłyśmy podwózkę do Hannoveru. W pełnym komforcie, w dużym aucie. Pod wieczór byłyśmy więc w Hannoverze. Tym razem już pełne nadziei na szybki dojazd do domu. Bo przecież Berlin tak blisko, z Poznaniem też nie najgorzej. I znowu tyłek nasz został uratowany przez Polaka, który trudnił się sprowadzaniem przyczep z Holandii. Z nim miałyśmy jechać aż do granicy. Po krótkiej rozmowie jednak nasze plany uległy zmianie. Albowiem okazało się, że pan kierowca musi dostarczyć przyczepę do Sosnowca. Postanowiłyśmy więc z Josie, że skoro mamy taką okazję, to ja pojadę z panem aż na Zagłębie, a jej znajdziemy podwózkę do Poznania na granicy. Tak też się stało. Po wielu postojach, drzemkach i wypalonych papierosach, następnego dnia około 15 czekałam na autobus na Dąbrówce, który miał mnie zawieź praktycznie pod dom :)
Co tu dużo powiedzieć, ta wyprawa była przygodą mojego życia. Odzyskałam wiarę w ludzkie dobro, jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi, i zakochałam się. W autostopowaniu oczywiście. Dlatego też nie mogę się doczekać majówki, kiedy to obieram z przyjaciółką kurs na Amsterdam.

Mapka naszej podróży z Montpellier do domu.

 


W sumie przejechałyśmy 2 115km. I to licząc od Montpellier, a nie od Barcelony.
Najdłuższa droga jednym autem: Hannover - Sosnowiec: 779km.
Zlitowało się nad nami na tej trasie 7 kierowców, w tym tylko jedna kobieta. 2 Francuzi, Holender, 2 Polacy, 2 Niemcy.

sobota, 12 października 2013

summer race, day 4.

Tej nocy wyspałyśmy się jak nigdy podczas naszej autostopowej wyprawy. Josie wychodząc z naszej jednodniowej sypialni, spotkała pana, Polaka, który również postanowił udzielić gościnności na swojej pace zielonokoszulkowcom. Zawsze miło było ich spotykać na drodze i wymieniać się wrażeniami z drogi.
Po ogarnięciu się do takiego stanu, żeby chociaż kierowcy nie dodawali gazu widząc nas gdzieś na poboczu, nasi wybawiciele zaprosili nas na śniadanie. Kiedy my jeszcze ze smakiem pałaszowałyśmy śniadanie, nasi zieloni-znajomi poszli już stanąć przy wspomnianym wcześniej znaku. Nie minęło 5 minut jak ze śmiechem na ustach wróciła po rzeczy mówiąc, że mają podwózkę do samej Barcelony. Tak, można powiedzieć, że oddałyśmy tego stopa za śniadanie. No cóż, zdarza się. Chwilę potem moja towarzyszka przyszła z nowiną, że pan Mariusz spotkany na parkingu jedzie do Walencji i może nas podwieźć. Szybkie przypomnienie mapy Hiszpanii... No to cudnie, bo jest duża szansa, że będzie jechał przez Barcelonę. Okazuje się jednak, że panu chodziło o miejscowość we Francji - Valence. No cóż, ale nie będziemy kręcić nosem, zawsze to kawałek do przodu, wsiadamy! Szybkie pożegnanie z panami, którzy okazali nam tak wiele życzliwości, a jeszcze pan Tomek wcisnął mi nasz późniejszy obiad, którym były sałatki z tuńczykiem, mówiąc, że przecież on już wraca do Polski, że nie zje, a nam przecież na pewno się przyda.
Droga minęła szybko, za oknami piękne widoki, a nasz kierowca bardzo rozmowny. Chętnie pozuje do zdjęć, a nawet wydaje się ich domagać.
Pan Mariusz w drodze do Valence.
Pamiątkowe zdjęcie.
W Valence, jakby inaczej, również spotykamy Polaka na parkingu. Również takiego, który nie jedzie w naszym kierunku. Jakiś czas paradowałam z tabliczką powoli zdając sobie sprawę, że już blisko, że teraz to na pewno damy radę. Chwilę później zatrzymał się przy mnie pewien Francuz, który zaoferował się zabrać nas do Marsylii. Co prawda Montpellier bardziej by nas urządzało, ale taki kawał do przodu... Nie sposób odmówić. Wracając jednak po rzeczy i moją towarzyszkę podróży okazało się, że rozmawia z innym Polakiem, który powiedział, że może nas zabrać do Montpellier za pół godziny. Szybka decyzja i już lecę do Francuza próbując słowami 'Merci, merci' i gestami dać mu do zrozumienia, że dziękujemy, ale pojedziemy jednak z tamtym panem.
Jedziemy do Montpellier!
I tak oto po kilku godzinach znalazłyśmy się na parkingu gdzieś w okolicach Montpellier, czyli na ostatniej prostej do Barcelony. Spokojne o swój przyjazd na metę zabrałyśmy się za obiad podarowany nam przez pana Tomka, kiedy z daleka dostrzegłam dwie zielone koszulki.
Wymachuję radośnie rękami, żeby mnie zauważyły. One podbiegają, patrzą na nas i zadają najbardziej retoryczne pytanie, jakie mogły zadać: "Wy też do Barcelony?". Aż musiałam sprawdzić czy po drodze nie zgubiłam w jakiś magiczny sposób swojej koszulki, ale nie, dalej jest na swoim miejscu. "No jasne, że do Barcelony." Na co one odpowiadają: "No to chodźcie, bo jedziemy pustym autokarem z dwoma Hiszpanami aż do Barcelony". Chwila niedowierzania... Ale serio autokar? Ale serio do Barcelony?
No tak chodźcie. Okej, dwa razy nam nie trzeba było powtarzać.
Hiszpanie wyraźnie byli lekko zdziwieni kolejnymi zielonokoszulkowcami, którzy chcieli się z nimi zabrać, jednak miło nas witają i ruszamy w drogę.
Blisko, coraz bliżej!
Dziewczyny - Ania i Paulina, zdawały się zadowolone z naszego towarzystwa, bo wreszcie mogły się porozumiewać z naszymi kierowcami, bo po angielsku szło im dość opornie. Nie powiem, praca jako tłumacz bardzo przypadła mi w czasie tej drogi do gustu.
Tym bardziej kiedy okazało się, że panowie mieszkają w Murcji. Tak, właśnie w tym samym mieście, w którym rok temu spędziłam miesiąc jako au pair. Oni sami nie mogli uwierzyć w ten zbieg okoliczności, wypytując o ulicę przy której mieszkałam, a w odpowiedzi podając mi opis całej okolicy. A to wszystko przy akompaniamencie hiszpańskiej muzyki, która jeszcze przecież niedawno umilała mi wyjścia ze znajomymi w Madrycie. Panom chyba odpowiadało nasze towarzystwo, bo ciągle nas komplementowali, a nawet podarowali nam i dziewczynom wino. To naprawdę była bardzo przyjemna podróż i nie tylko dzięki temu prezentowi, ale rozmowom. Panowie chętnie dzielili się swoją wiedzą na temat hiszpańskiej kuchni, której bardzo ciekawe były Ania i Paulina. Co więcej, nawet urządzili nam degustację z udziałem, charakterystycznych dla ich kraju, wędlin. A później jeszcze na kawę zaprosili.
Na ostatniej prostej.
Po krótkim ustaleniu trasy okazało się, że panowie do samej Barcelony wjeżdżać nie będą, ale wysadzą nas w takim miejscu, że powinnyśmy złapać tam coś już bezpośrednio do Castelldefels, gdzie mieścił się nasz kemping, czyli meta naszego wyścigu. Jednak z racji tego, że po pierwsze chyba polubili nasze towarzystwo, a po drugie dojeżdżając na miejsce była już godzina 22 i miałybyśmy problem, żeby jeszcze tego samego dnia dojechać do celu, nasi uroczy Hiszpanie postanowili, że zawiozą nas do samego Castelldefels. Szybkie spojrzenie na adres kempingu i okazuje się, że znajduje się on przy autostradzie, więc nieśmiało postanawiam zapytać czy nie będziemy czasem przejeżdżać tą i tą drogą, na co Pepe odpowiada "Możemy jechać". Kiedy wreszcie wjechałyśmy do naszej miejscowości nerwowo rozglądamy się na boki w poszukiwaniu mety. Jest! Zauważam ją jako pierwsza i z tych emocji już nie mogę usiedzieć na miejscu. Tak jest, złapałyśmy stopa z Montpellier praktycznie pod sam kemping. Nie mogłyśmy sobie odmówić zdjęcia z panami, którzy sprawili, że w takim stylu pokonałyśmy ostatni etap naszej podróży.
Kierowcy naszego wesołego autokaru.
Powiem Wam jedno, uczucia, które poczułam wchodząc na teren ośrodka, nie da się opisać. Z tego wszystkiego aż się popłakałam, bo wzruszenie było tak ogromne. Nie chodzi nawet o samo miejsce, bo jak pewnie osoby od jakiegoś czasu tu zaglądające wiedzą, Hiszpanię, a w szczególności Barcelonę, uwielbiam całym swoim sercem, ale o fakt, że się udało! Ja, osoba, którą ludzie nigdy nie posądziliby o taką odwagę, przejechałam 2 tysiące kilometrów autostopem. Zrobiłam to! Poznałam wspaniałych ludzi, nikt mnie nie porwał, nie zgwałcił, a nawet nie okradł. Udowodniłam swojej rodzinie, że dałam radę. Czułam dumę i satysfakcję, ogromną satysfakcję.
I jeszcze ci ludzi na mecie, którzy widząc nas z plecakami, bili nam brawo, podchodzili, gratulowali, że dałyśmy radę i zapewniali, że cieszą się, że do nich dołączyłyśmy. Ogromnie pozytywni.
Przy rejestracji naszego teamu organizatorzy rozmawiali o naszej małej imprezie na pace. Niesamowite jak to wieści szybko się rozchodzą. Gdy mimochodem wspominam, że również w tym uczestniczyłam zaraz się na nas rzucają z pytaniami czy mamy jakieś zdjęcia, filmy, cokolwiek i że dawno tak świetnej historii nie słyszeli. Co więcej wychodzi na to, że przybyłyśmy w idealnym momencie, bo za jakieś pół godziny miała się odbyć impreza. Szybkie ogarnięcie się do stanu takiego, żeby chociaż ludzi nie straszyć, mimo że ciemno już, po drodze spotykając mnóstwo znajomych twarzy. Kiedy doszłyśmy już na miejsce imprezy okazało się, że najciekawsze dzieje się na zewnątrz zamiast wewnątrz. Po kilku wymianach doświadczeń z podróży zauważam Natalię, naszą towarzyszkę z paki. Właśnie, pamiętacie jak drugiego dnia zostawiłam telefon w samochodzie Niemca, a później nie udało mi się do niego dodzwonić? Otóż Natalia wita mnie słowami "Nie zgubiłaś czasem czegoś?". Więc tłumaczę jak do tego doszło i że to dlatego nie można się było ze mną skontaktować. Na co ona "Wiem, bo mam numer do tego Niemca". Czyż to nie cudowne zakończenie naszej podróży do Barcelony? Jedynym złym elementem tych czterech dni była właśnie zguba mojego telefonu, a teraz jeszcze się okazuje, że są duże szanse na jego odzyskanie! Nie mogłam się powstrzymać od wyściskania N. z radości. Na lepsze spanie jeszcze nocna przechadzka na plażę i można z uśmiechem na twarzy położyć się spać w rozpadającym się namiocie.

Mapka z tego dnia:

Wyświetl większą mapę

Podsumowanie:
Tego dnia pokonałyśmy około 671km. A to wszystko w 3 częściach.
Najdłuższy stop wynosił 364km, z Montpellier do Castelldefels.
Najkrótszy stop wynosił 102km, ze Lyonu do Valence.
Wśród dwóch kierowców było 4 mężczyzn, 2 Polaków i 2 Hiszpanów.

Następna notka ze słonecznej Barcelony!

sobota, 5 października 2013

summer race, day 3.

Dzień trzeci rozpoczął się dla mnie w momencie, w którym pracowniczka stacji benzynowej opuszczała ją po nocnej zmianie. Wychodząc próbowała porozmawiać ze mną, jednak poza tym, że jedziemy do Barcelony nie dowiedziała się niczego. Zaczepiła więc jakichś ludzi, którzy w minimalnym stopniu posługiwali się językiem angielskim i byli zdolni zakomunikować nam, że całą noc spędziłyśmy po niewłaściwej stronie autostrady. Hmm, no, to teraz raczej jasne stało się, dlaczego żaden kierowca nie jechał na południe Francji.
Okej, szybki rzut oka, stacja benzynowa idealnie znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Cudnie, wystarczy teraz tylko pokonać autostradę. No, gdyby to tylko okazało się takie łatwe. Obeszłam całą stację, poszukując jakichś kładek, przejść, wejścia na most, który zauważyłam, lecz nic z tego.
Jak to się mówi... "Koniec języka za przewodnika"... Lubię tę maksymę, jednak w Strasburgu okazała się ona trudna do zrealizowania. Po pewnym czasie wreszcie trafiłam na pana, który posługiwał się tym, mam wrażenie znienawidzonym przez Francuzów, językiem angielskim. Po krótkiej rozmowie zaproponował on, widząc chyba moją desperację, że zabierze nas na tę nieszczęsną stację po drugiej stronie autostrady.
Ledwo wysiadłyśmy z auta, zauważyłam tira z polską rejestracją. Pełna nadziei podchodzę do kierowcy, mówiąc: "Dzień Dobry! Nie jedzie pan czasem na południe? No, a najlepiej to do Hiszpanii, Barcelony?" Okazuje się, że pan owszem, kieruje się do Barcelony, lecz towarzyszą mu jego dzieci i dla nas miejsca już nie znajdzie. Częstuje nas jednak kawą i zrobionym przez teściową ciastem, życząc powodzenia.
Wracamy więc na swoje miejsce, czekając na jakąś podwózkę, pytając od czasu do czasu, niechętnych do rozmów z nami, Francuzów. Zrezygnowana zabrałam się więc za zwiedzenie parkingu. Podczas mojej krótkiej wycieczki dostrzegłam aż 6 tirów o polskich rejestracjach. Wszyscy panowie jednak jeszcze spali, więc postanowiłyśmy wrócić tam później, próbując w międzyczasie złapać jakąś osobówkę. Francuzi jednak raczej nie zapałali do nas sympatią, bo po godzinie przeniosłyśmy się na trawnik przy parkingu dla tirów.
Krótka przerwa.
Jeden z polskich kierowców, pan Krzysztof, już nie spał. Po krótkiej rozmowie dowiedziałyśmy się, że na nasze nieszczęście pan wraca już do Polski. Poczęstował nas jednak kawą, papierosem i zaproponował, że jeśli do tego czasu nic nie złapiemy, to możemy wpaść na obiad, bo będzie schabowy z ziemniakami. Nie powiem, głodnym autostopowiczkom ślinka pociekła, ale dzielnie stanęłam sobie przy wyjeździe ze stacji z tabliczką MULHOUSE. Za którymś tam podejściem wreszcie się udało. Trochę problemów z komunikacją, ja powtarzająca "oui, oui", gdy usłyszałam, że pan zmierza do miejscowości Colmar oraz kilka moich okrzyków w spanglishu, które brzmiały mniej więcej "my friend, mi amiga, wait, espera", wymachując przy tym rękami, co w moim mniemaniu miało ułatwić wzajemne zrozumienie się.
W aucie czekało na nas wcale nie łatwiejsze zadanie, bo trzeba było wytłumaczyć panu, żeby wysadził nas na jak największej stacji benzynowej przy autostradzie. Dopiero chyba, kiedy się zatrzymaliśmy, okazało się, że nasze próby przekazania tej informacji, powiodły się.
W drodze do Colmar.
Nasza stacja była położona w świetnym miejscu, z pięknymi widokami, które przez pewien czas podziwiałyśmy, zanim wyciągnęłam nasz kartonowe cele podróży.
Nie trwało to dłużej niż 5 minut i zaraz jechałyśmy w kierunku Lyonu, czyli ogromny kawałek do przodu.
Colmar. Nasze szczęśliwe miejsce i najdłuższy stop do tej pory.
W ramach podzięki niestety nie mogłyśmy pana długo zamawiać rozmową, bo szybko zmógł nas sen po tej ciężkiej nocy na stacji benzynowej. A dodatkowo, jak to we Francji, trafiłyśmy na niewielkie problemy komunikacyjne. Miałam wrażenie, że nasz kierowca przeprasza, że żyje, kiedy pytał nas bardzo uprzejmie czy możemy zrobić sobie przerwę.
Po kilku godzinach, późnym wieczorem, dotarłyśmy do Lyonu. A konkretniej na stację benzynową za miastem. Na miejscu okazało się, że tę stację wybrało sobie trzech polskich kierowców tirów/ciężarówek, jednak żaden z nich nie mógł pomóc nam nawet odrobinę w dotarciu do mety wyścigu. Pogoda się troszkę zepsuła, mocno wiało, ale dzielnie szukałyśmy okazji, by zabrać się do Montpellier, jeszcze szczęśliwe z tak długiego stopa.
Lyon. W czasie oczekiwania zostawiłam po sobie podpis na znaku. Jak widać jest to stałe miejsce autostopowiczów.
Do godziny 21 niestety nic nie udało nam się złapać. Lekko podłamane ruszyłyśmy w stronę stacji, by poprosić o wrzątek do naszej kolacji. Wtedy też zawołali nas ci polscy kierowcy, z którymi wcześniej rozmawiałyśmy. Po kilku minutach jeden z panów pomógł nam w przygotowaniu naszej marnej kolacji, ofiarowując wrzątek oraz zaproponował, że tę noc możemy przespać u niego na pace. W ten sposób udało nam się uciec od mocno wiejącego wiatru i grupki podejrzanie wyglądających Arabów.

Mapka podróży:


Wyświetl większą mapę

 Podsumowanie (pominęłam naszego króciutkiego stopa z jednej strony autostrady na drugą):
Tego dnia pokonałyśmy około 489km. A to wszystko w 2 częściach.
Najdłuższy stop wynosił 413km, z Colmar do Lyonu.
Najkrótszy stop wynosił 75,9km, ze Strasburga do Colmar.
Wśród dwóch kierowców było 2 mężczyn, obaj Francuzi.

piątek, 27 września 2013

summer race, day 2.

Drugi dzień naszego wyścigu rozpoczął się dla mnie o 6 rano, dokładnie po dwóch godzinach snu.
Chwilowa dezorientacja - 'Gdzie ja właściwie jestem?', ale ponure wnętrze moment później okazało się być paką ciężarówki. No tak, czyli tajemnicza sprawa bólu karku została rozwiązana!
Plan był dobry - wstać tak wcześnie i zacząć łapać stopa, zanim inni zdołają wygramolić się z bolącymi głowami ze swoich namiotów. Oczywiście nie wyszło, bo zanim wzięłyśmy prysznic, zjadłyśmy śniadanie, to już pierwsi niewyraźnie wyglądający zielonokoszulkowcy pojawili się na horyzoncie.
Hmm, może właśnie dlatego nie zdążyłyśmy przed resztą? Bo musiałyśmy bawić się w robienie głupich min? Niee, to na pewno nie to
Z czasem było ich coraz więcej, a chętnych, żeby nas gdzieś podrzucić wcale nie przybywało.
Ostatecznie udało nam się wyprosić jakiegoś Pana o chyba najkrótszą podwózkę naszej wyprawy - wynosiła ona jakieś 3km, ale dla nas różnica była ogromna, bo wysadził nas na stacji benzynowej przy autostradzie. Wysiadłyśmy, usiadłyśmy na ławce, a ja grzecznie zabrałam się za wypisywanie na kartonie naszego następnego celu. Kątem oka zauważyłyśmy pana, który przyglądał nam się z zaciekawieniem. Podniosłyśmy więc nasze niedawno powstałe kartonowe dzieło przy jednoczesnym, specjalnie przygotowanym na takie okazje, uśmiechem numer 8.
Znowu przekonałyśmy się o sile jego działania, bo pan z chęcią zgodził się nas zabrać do Norymbergi.
Ta podwózka okazała się słodko-gorzka, bo właśnie w aucie tego pana zostawiłam swój telefon.
Momentalnie odechciało mi się jechać gdziekolwiek. Zaczęłyśmy wydzwaniać na mój numer, ale zorientowałyśmy się, że zostawiłam go na tylnym siedzeniu, a nasz kierowca jeszcze jest w drodze do Monachium. Postanowiłyśmy spróbować później jako, że moja bateria była na wyczerpaniu.
Tym razem chyba nasze zbolałe miny, a nie uśmiech numer 8, załatwiły nam podwózkę do Heilbronn. Z panem władającym jedynie niemieckim średnio udawało nam się dogadać, ale z pomocą przyszedł nam tata Josie oraz znajomy/a Polak/Polka (tego do tej pory nie wiemy) naszego kierowcy, do którego/której postanowił zadzwonić, widząc nasze zdezorientowane miny w odpowiedzi na jego obco dla nas brzmiące słowa. Heilbronn również okazało się dla nas łaskawe, bo szybko chęć podwiezienia nas wyraził wracający do domu mieszkaniec Karlsruhe. Pan opowiedział nam o swoim hobby, którym było chodzenie na mecze piłki nożnej i wyszukiwanie młodych talentów.
W między czasie okazało się, że z odzyskaniem telefonu może być trudno, bo Josie skończyły się środki na telefonie i nie mogłyśmy się już do mnie dobijać.
Karlsuhe. Ależ ze mnie rasowa autostopowiczka. Ho-ho!
To był dzień krótkich oczekiwań (No, poza pechową Gerą oczywiście, w której straciłyśmy pół dnia). W Karlsruhe w krótkim czasie znalazłyśmy nawet dwie podwózki. Jak się później okazało, zdecydowałyśmy się raczej na gorszą opcję, ale byle do przodu. A konkretnie do Baden-Baden, bo zdaje się, że wylądowałyśmy mniej więcej w tych okolicach. Tam załatwiłyśmy sobie podwózkę do Strasburga. W międzyczasie Josie doładowała telefon i mogłyśmy wskrzesić nasze próby dodzwonienia się na mój numer, ale było już za późno, musiał się rozładować. Pozostawało więc jedynie poinformowanie mamy, że żyję, ale niestety telefon przepadł. Okazało się, że nasz kierowca, u którego komórkę zostawiłam, rozmawiał z moją babcią, a raczej wujkiem i mama wysłała mu nasz adres, żeby mógł go odesłać. Z tym, że chyba za późno, bo telefon zdążył się rozładować. Co więcej niestety krótkie nieporozumienie sprawiło, że nasz kierowca zjechał z autostrady i wylądowałyśmy pod jakimś McDonalds'em.
Tam po raz kolejny miałyśmy okazję przekonać się, że Francuzi raczej poliglotami nie są.
Po jakimś czasie wreszcie udało mi się znaleźć osobę władającą, marnym, bo marnym, ale jednak angielskim. Pani próbując wytłumaczyć mi jak dojść do jakiejś stacji benzynowej przy autostradzie, doszła ostatecznie do wniosku, że nas tam podwiezie mimo tego, że to oznaczało, że przekroczymy ilość osób, które mogą przemieszczać się samochodem. Ściśnięci do granic możliwości po kilku minutach dotarliśmy na miejsce. Tam okazało się, że nie tylko my będziemy próbowały się stamtąd wydostać autostopem.
Oprócz nas byli nimi Florence - niska, siwowłosa Francuzka, na oko dobrze po pięćdziesiątce, ale pełna energii, która trochę się podłamała na początku widząc moją zieloną koszulkę, twierdząc, że nasi zwijali jej sprzed nosa wszystkie stopy, Kevin - dwudziestokilkuletni Francuzki z długimi włosami i gitarą jako towarzyszem podróży oraz pan, wyglądem przypominający bardziej menela niż obieżyświata, który jak na Francuza przystało umiał się popisać jedynie znajomością języka francuskiego.
Możecie sobie tylko wyobrazić moją minę, kiedy dowiedziałam się, że Florence jest mamą Kevina. Tak, mama podróżująca z synem autostopem. Właśnie to jest najciekawsze w takich wyprawach. Ludzie, od których pasja aż bije, którzy mogą sypać anegdotkami całą noc, a ty i tak nie będziesz się nudził ani przez sekundę. Okazało się jednak, że nie jest to dla nas najdogodniejsze miejsce, żeby ruszyć w kierunku Lyonu, więc musiałyśmy lekko zaktualizować nasza trasę.
To była najgorsza noc podczas całej wyprawy. Jedynym miłym akcentem był fakt, że miałyśmy towarzystwo oraz miła pracownica stacji, która postanowiła nas wszystkich poczęstować kawą.
To, że trudniej się łapie stopa nocą, chyba wiadomo. Nam nie udało się nic złapać. Opakowane w bluzy, kurtki i śpiwory spędziłyśmy noc na betonie, przed wejściem do sklepu na stacji, co jakiś czas zapadając w krótkie drzemki.
Byle do przodu! Wkrótce ciąg dalszy.
 Mapka z drugiego dnia:

 Podsumowanie (pominęłam te 2 bardzo króciutkie stopy przy statystykach związanych z odległościami):
Tego dnia pokonałyśmy około 590km. A to wszystko w 5 częściach.
Najdłuższy stop wynosił 226km, z Gery do Norymbergi.
Najkrótszy stop wynosił 39,7km, z Karlsruhe do Baden-Baden.
Wśród siedmiu kierowców było 6 mężczyzn i 1 kobieta. 5 Niemców, 2 Francuzów (tu już wzięłam pod uwagę nasze dwa króciutkie stopy).

piątek, 20 września 2013

summer race, day 1.

Sama z siebie jestem w tym momencie mega dumna, że zdecydowałam się na Summer Race. Pomimo wątpliwości, strachu, przestróg ze strony rodziny. To była piękna przygoda, która, chociaż może zabrzmi to górnolotnie, przywróciła mi wiarę w ludzi. A to wszystko przy minimalnym budżecie.

Startowaliśmy z Wrocławia. Prawie 350 osób, które postawiły sobie za punkt honoru dotarcie do Barcelony. Ludzi z plecakami można było zauważyć już na dworcu w Katowicach o 3 w nocy. Od 6 rano Wrocław zapełnił się zaspanymi ludźmi, którzy podążali jeden za drugim, bo przecież jak się zgubić to wspólnie. Ale zgubić nam się nie udało, a przynajmniej nie tam.
Wake Park, Wrocław. Miejsce startu wyścigu.
 Pierwsze znajomości, wymiana planów, oczekiwań. Tylko jak się najlepiej wydostać z tego Wrocławia?

Planu jak wydostać się z Wrocławia brak, ale byle do Drezna!
Nasz wybór, za radą starszego, wystraszonego taką chmarą ludziom pana, padł na podróż tramwajem na Leśnicę. Tam zlitował się nad nami pewien pan, który załatwił nam podwózkę do miejscowości Prochowice. Taka wioseczka, nie spodziewałam się, że złapiemy tam kolejnego stopa w mniej niż 5 minut.

Prochowice, nasze najkrótsze oczekiwanie na podwózkę tego dnia.
Naszym drugim kierowcą była kobieta, jak się później okazało jedyna, która w jakiś sposób przyczyniła się do naszego przyjazdu do stolicy Katalonii. Opowiadała nam o swoich przygodach związanych ze swoim podróżowaniem stopem po Turcji, a na koniec poczęstowała jabłkami.
Wysadziła nas kawałeczek od stacji benzynowej przy autostradzie. Kiedy tam doszłyśmy, okazało się, że jest to bardzo popularne miejsce wśród z wyścigu. Cała stacja mieniła się zielenią, która zdobiła nasze koszulki. Tam czekał nas dłuższy postój.

Zjazd zielonokoszulkowców w Legnicy.
Jednak po jakichś dwóch godzinach zatrzymał się uprzejmy Niemiec, który zawiózł nas do Drezna, a właściwie na stację benzynową przy autostradzie, bo postanowiłyśmy nie wjeżdżać do miast, gdzie ciężko idzie łapanie stopa.
Jednak i tam nie uwolniłyśmy się od plagi zielonych koszulek. Nie wiem, czy ludzi bali się zatrzymywać, kiedy zobaczyli taką wielką grupę, ale tam też przesiedziałyśmy dłuższą chwilę. Ale dzięki temu poznałam Natalię i Kasię. Czas spędzony na łapaniu stopa jakoś tak zaczął szybciej upływać, kiedy zaczęłyśmy się zapoznawać. W pewnym momencie podjeżdża auta, a właściwie taka mała ciężarówka. Więc ja i Natalia przywdziewamy swoje najpiękniejsze uśmiechy i zgrabnie zaczynamy machać naszymi kartonami z nazwami miejscowości. Miny jednak szybko nam zrzędły, kiedy zauważyłyśmy, że pan kierowca ma już dwóch zielonokoszulkowych pasażerów. Ten jednak zatrzymuje się przy nas i opuszcza szybę, mówiąc: 'Dziewczyny, jak chcecie, to zbierajcie wszystkich ze stacji i wsiadajcie na pakę. Tylko powoli, pojedynczo, żeby nie było przypału'. My uszczęśliwione lecimy po rzeczy, ale na twarzy profesjonalny poker face, żeby tajemnicy dotrzymać. I tak jak pan kierowca nakazał, zebrałyśmy wszystkich. Razem z nami całe 10 osób.
Podchodzimy, wchodzimy na pakę, okazuje się, że jest tam już szóstka pasażerów na gapę. Szybkie obliczenia... Tak jest, władowaliśmy się tam w 16 osób.

Podróż pierwszą klasą!
Pytam siedzących tam już wcześniej ludzi, ile czasu już jadą na tej pace. Pada prawdziwie polska odpowiedź - 'Yy, no wiesz co, jakieś 2 flaszki będzie.'
Pan kierowca jeszcze informuje nas, że trzeba zachować spokój i ciszę w miarę możliwości oraz że można zrobić listę, bo w drodze na miejsce on i dwóch zielonokoszulkowych, mających przywilej siedzenia z przodu, pójdą na zakupy.
No, nie powiem, żeby była to podróż pierwszą klasą, ale nie zamieniłabym jej na taką, bo była  najciekawsza na całej trasie i już robi za niezłą anegdotkę na spotkaniach ze znajomymi.

Ekipa z niebieskiego jeepa? Nie, z wypełnionej ludźmi paki.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do Gery i udało nam się rozprostować zdrętwiałe kończyny, była godzina 22, więc postanowiliśmy wspólnie rozbić małe obozowisko, poznać się trochę, a stopowanie rozpocząć dopiero rano. Na szczęście obok parkingu, na którym nasz kierowca musiał zostać do poniedziałku, było wystarczająco dużo miejsca dla 18 zielonokoszulkowców. Co tu dużo mówić, zasiedzieliśmy się, do tego stopnia, że wspólnie z kierowcą, Kamilem, 'imprezowaliśmy' do 4 nad ranem, który i tak był zawiedziony, że o tej godzinie chcemy iść spać. Pierwszy nocleg trwał dla mnie całe 2 godziny, ale na pace, więc w nie najgorszych warunkach.
A tutaj jeszcze mapka drogi, którą przebyłyśmy pierwszego dnia. Nie powiem, niezbyt imponująca.


Podsumowanie:
Tego dnia pokonałyśmy około 406km. A to wszystko w 4 częściach.
Najdłuższy stop wynosił 198km, z Legnicy do Drezna.
Najkrótszy stop wynosił 17,9km, z Prochowic do Legnicy.
Wśród czterech kierowców było 3 mężczyzn i 1 kobieta. 3 Polaków i 1 Niemiec.