poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Walencja, czyli w razie gdy budzik nie dzwoni, kciuk w górę

Z okazji Las Fallas, czyli Święta Ognia, postanowiłam się z koleżanką wybrać do Walencji.
Wszystko ustalone, jedzenie przygotowane na wycieczkę, nastawione 4 budziki, bo zbiórka o 7:30.

W sobotę budzę się i patrzę na zegarek: 9:30. Okej, trochę dziwne, że Marta nie obudziła mnie, żebym zajęła się małym, ale okej, pewnie Pelu się ogarnął.
Chociaż nie, głupia, przecież jest sobota i mam wolne, mogę spać.
Cholera, owszem jest sobota, ale dzisiaj Las Fallas!

Zerwałam się z łóżka jak opętana. Wpadłam w histerię. Bo wszystko zapłacone, a poza tym tak się nastawiłam, że żal było stracić taką wycieczkę.
Marta pożycza mi telefon, dzwonię do Oli, mojej towarzyszki niedoli. Okazało się, że biedna nie pojechała i krążyła później w pobliżu mojego domu, czekając aż się obudzę.
Zdziwiło mnie, że Ola do mnie nie dzwoniła widzą, że nie stawiłam się na zbiórce, Marta nawet podsunęła pomysł, że może ona też zaspała, ale okazało się, że po prostu mój telefon musiał odmówić posłuszeństwa.
Przez to budziki najprawdopodobniej moje budziki nie zadzwoniły, a O. nie mogła się do mnie dodzwonić.
Poprosiłam Olę, żeby przyszła do mnie do domu, ewentualnie razem spędziłybyśmy po prostu ten dzień.
Ale zanim zjawiła się w mych drzwiach, ja w głowie już miałam szatański plan.
-Oluś, a może pojechałybyśmy stopem?
Pogoda niestety nie rozpieszczała
Ola co prawda nigdy wcześniej autostopem nie jechała, ale nie musiałam jej długo namawiać.
Wiedziałam, że w Hiszpanii autostop funkcjonuje raczej słabo, ale po prostu nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie spróbowała. Postanowiłam więc, że znajdziemy stację benzynową przy drodze prowadzącej do Walencji, zgodnie z wytycznymi Biblii Autostopowiczów, czyli hitchwiki, i poczekamy godzinę, dwie, jeśli nic nie złapiemy, wracamy do Madrytu.

Trafiłyśmy. Pogoda nie dopisywała. Po krótkiej pogawędce z pracownikiem stacji ustaliłam, że stopowicze się zdarzają i co więcej, coś tam nawet łapią! No to kamień z serca. Podbudowane stanęłyśmy na wjeździe na stacje. Po około 15 minutach siedziałyśmy już w aucie. Co prawda nie jechałyśmy jeszcze do Walencjo, ale miałyśmy mieć już jakąś połowę drogi za sobą. Okazało się, że państwo jechali do Benidormu. Postanowili nas podrzucić na ostatnią stację przed "rozwidleniem" dróg. Niestety mama kierowcy się przeliczyła i przejechaliśmy rozwidlenie bez uprzedniego postoju na stacji. Na szczęście byli na tyle mili, że pojechali w stronę Walencji. Tam rozstaliśmy się na pierwszej stacji benzynowej, która się napatoczyła, przed tym jak dokładnie sprawdzili czy czasem dużo drogi by nadrobili, gdyby do Benidormu pojechali jednak przez Walencję.

Małe fallasowe cudeńka
W porze obiadowej byłyśmy więc na nowej stacji. Wybrałyśmy miejsce na wysepce tak, aby wjeżdżający i wyjeżdżający mogli nas ładnie widzieć. Po chwili w naszym kierunku już zmierzała jedna z pracownic stacji. "No to ładnie postopowałyśmy..." myślę.
Pracownica: Co Wy tu robicie?
Ja: Łapiemy stopa, a przynajmniej próbujemy.
P: Aha, to powodzenia

I tak zwyczajnie sobie poszła. Kamień z serca. Tym razem czekałyśmy już więcej, około godziny, ale ostatecznie dzięki uprzejmość Pana-Zawodowego-Kierowcy-z-Rumuni dostałyśmy się na miejsce.
Pan-Zawodowy-Kierowca-z-Rumuni słysząc, że jesteśmy z Polski od razu wykorzystał okazję do podszlifowania swoich umiejętności jeśli chodzi o język polski. Z lekkim niedowierzaniem dowiedziałyśmy się, że Pan-Zawodowy-Kierowca-z-Rumuni nauczył się trochę naszego rodzimego języka podróżując po Polsce z cyrkiem. Tak, dobrze słyszeliście, od teraz Pan-Zawodowy-Kierowca-z-Rumuni stał się Panem-Zawodowym-Kierowcą-Z-Rumuni-Byłym-Cyrkowcem-Mówiącym-Po-Polsku.

Same Las Fallas okazały się dość ciekawym zjawiskiem, na pewno wartym obejrzenia, jednak jak dla mnie ostatecznie zbyt dużo dymu, petard, hałasu i ludzi. Spożywających litrami alkohol ludzi. Więcej na Las Fallas nie wrócę, chociaż można było podziwiać niecodzienne dzieła sztuki, ale do Walencji i owszem, bo jeszcze wielu rzeczy nie widziałam.