Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hiszpania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hiszpania. Pokaż wszystkie posty

środa, 31 sierpnia 2016

Chcesz zostać au pair? Podpowiadam jak się do tego zabrać

Do tej pory raczej byłam z osób, które opisywały swoje podróże, doświadczenia. Bardziej dla samej siebie, żebym po latach mogła zajrzeć i zobaczyć ile się przez ten czas zmieniło. Ale pomyślałam, że dzięki tym doświadczeniom, dzięki temu, że byłam już trzykrotnie au pair, mogłabym się z Wami moją wiedzą podzielić, mając nadzieję, że chociaż dla jednej osoby okaże się ten post pomocny.
Moje dzieciątko i ja. Kto by pomyślał, że to już 10 miesięcy... [Minorka, Cala Morell]

1. Zastanów się czy to dla Ciebie

Niby banalne, ale wiele dziewczyn wyjeżdża i przekonuje się na własnej skórze, że bycie au pair nie jest dla nich. Nie lubisz dzieci? Brakuje Ci cierpliwości? Źle znosisz rozłąkę i samotność? Jesteś mało samodzielna? Nie masz ochoty na poznawanie nowych osób i uczenie nowych rzeczy? Nie lubisz się komuś podporządkowywać? Ten wyjazd nie jest dla Ciebie!
Bo oczywiście bycie au pair niesie ze sobą mnóstwo zalet i pięknych momentów (o czym pisałam tutaj), ale to również swojego rodzaju praca. Wychowujesz czyjeś dzieci i to jeszcze może nie tak jak Ty byś chciała, lecz według tego, czego chcą dla nich rodzice. Mieszkasz z obcymi ludźmi, którzy co prawda zazwyczaj stają się Tobie z dnia na dzień bliżsi, ale musisz się dostosować do zasad obowiązujących w ich domu, do ich zwyczajów, tradycji, czy nawet tego, co jedzą.
Bycie au pair to również test na samodzielność. Trafiasz sama, do obcego kraju, miasta, często nawet nie znając języka, którym posługują się ludzie, z którymi mieszkasz pod jednym dachem.
Oczywiście z czasem zyskujesz mnóstwo znajomych, a nawet przyjaciół, z którymi bardzo szybko nawiązujesz naprawdę mocną więź, bo np. przechodzą właśnie przez to samo co Ty, ale początki są ciężkie, nie ukrywajmy. Nawet będąc najbardziej otwartą osobą na świecie, trochę zajmie Ci zaaklimatyzowanie się nowym miejscu.

2. Agencja czy na własną rękę?

Jeśli chcecie wyjechać jako au pair do jednej z krajów Europy, musicie jeszcze zdecydować się czy będziecie korzystały z usług agencji czy raczej decydujecie się na wyjazd na własną rękę.
Ja trzykrotnie wyjeżdżałam odnajdując moje rodzinki na portalu aupair-world.net
Osobiście nigdy nie rozważałam agencji. Dlaczego? Uważam, że to niepotrzebny wydatek. Zazwyczaj same agencje mają kontakt z rodzinami wyłącznie przez maile/telefony/Skype'a, czyli taki, jaki możemy mieć my dzięki wyżej wymienionej stronie. W razie jakiegokolwiek konfliktu/problemu agencja zazwyczaj staje po stronie rodziny, bo to oni płacą więcej (zdarzają się też agencje, gdzie płaci wyłącznie rodzina), zupełnie ignorując wyjaśnienia dziewczyny. Często naciskają na zostanie w rodzinie i próbę rozwiązania problemu. Nawet jeśli au pair już próbowała, a rodzina w swoim postępowaniu nic nie zmieniła. No i ostatecznie, dlatego, że po takich spotkaniach z kimś z agencji, atmosfera w domu pogarsza się, a i tak trzeba czekać na rozwiązanie umowy. W przypadku wyjazdu na własną rękę: nie podoba Ci się coś? Pakujesz się i wyjeżdżasz.
Natomiast jeśli uważasz, że agencja zapewni Ci bezpieczeństwo, którego potrzebujesz, proszę bardzo, rozumiem. Z tym że w tym przypadku niewiele będę mogła pomóc z racji tego, że do tej pory wyjeżdżałam wyłącznie na własną rękę.

3. Działaj!

Zarejestruj się np. na stronie aupair-world.net (nie, nie zapłacili mi za reklamę, a szkoda). Uzupełnij skrupulatnie swój profil. Pozwól rodzinkom się poznać. Opisz nie tylko swoje doświadczenie z dziećmi, ale co lubisz, jak spędzasz swój wolny czas. Dodaj zdjęcia. Z dziećmi, zwierzakiem, z podróży i koniecznie uśmiechnięta :) Zastanów się dobrze czego szukasz. Nie zgadzaj się na pracę z dzieckiem niepełnosprawnym, żeby tylko wyjechać, jeśli nie jesteś pewna czy podołasz. Wybierz kraj. Pewnie już masz taki, który od dawna chciałabyś poznać. Wybierz wiek dzieci. Boi się, że niemowlak wypadnie Ci z rąk, będziesz brzydziła się zmienić pieluchę? To wybierz starsze dzieci i po krzyku. Przemyśl to, w jakim miejscu chciałabyś mieszkać. Jesteś przyzwyczajona do wielkich miast i lubisz mieć wszystko pod ręką? A może lubisz spokój, naturę i nie przeszkadzałoby Ci mieszkanie na wsi?

4. Szukaj! 

Jeśli jest to Twój pierwszy wyjazd i nie masz zbyt wielkiego doświadczenia z dziećmi, to trochę może zająć znalezienie tej właściwej rodzinki. Ale nie poddawaj się!
Nie wahaj się pisać pierwsza do rodzin, które wydają Ci się interesujące. Zazwyczaj to one czekają na aplikacje od au pair, a nie odwrotnie. Zaprezentuj się jak najlepiej, ale nie kłam. Umów się na rozmowę na Skype'ie. Pytaj o wszystko, absolutnie o wszystko! O to co jedzą, co lubią dzieci, jaki wyglądałby Twój plan dnia, czy nie będą im przeszkadzały Twoje weekendowe wyjścia np. na imprezy, czy będziesz miała swój własny pociąg, jaki jest dojazd do centrum miasta, czy mają zwierzęta. To wszystko może zaważyć na tym, czy to będzie rodzina idealna dla Ciebie.

5. Ciesz się i powoli przygotowuj do wyjazdu

Rodzinka wybrana? Wszystko wydaje się być w porządku? No to na co czekasz? Bookuj bilet!
Dopełnij wszystkich formalności. Sprawdź możliwości ubezpieczenia. Zostaw swojej rodzinie dokładny adres przyszłych hostów, ich numery telefonów, imiona, nazwiska. Zastanów się nad kupieniem drobnego prezentu dla Twojej zagranicznej rodzinki. Może coś związanego z Polską? Trochę słodyczy? Dla dzieci ciekawa książka do nauki angielskiego? Sprawdź jaka pogoda będzie w okresie, który spędzisz w danym kraju. Zrób listę rzeczy niezbędnych i powoli zaczynaj pakowanie.

Macie jeszcze jakieś pytania? Piszcie w komentarzach, a chętnie jeszcze podyskutuję o byciu au pair :)


środa, 20 lipca 2016

6 powodów dla których warto zostać au pair

Au pair to temat, który zawsze gdzieś tam wychodzi podczas poznawania nowych ludzi czy rozmów z dalszymi znajomymi, którzy raczej nie są na bieżąco.
Zdałam sobie sprawę, że mój blog to jeden wielki bałagan. Są jakieś notki z jednej podróży, z drugiej, dalej nie dokończyłam relacji z autostopowych wypraw do Amsterdamu czy Budapesztu i nie napisałam chyba nic z mojej aktualnej przygody jako au pair. A jestem tu już 8,5 miesiąca...

Jeśli ktoś za to w przeszłości na bloga zaglądał, powinien wiedzieć, że wcześniej byłam au pair dwa razy.
1) czerwiec 2012 - Murcja
2) lipiec-sierpień 2013 - Cobena (wioseczka 40km od Madrytu)
Jak to się mówi do trzech razy sztuka i w listopadzie 2015 roku wylądowałam w Madrycie, chcąc nie chcąc, wróciłam trochę na "stare śmieci". Wydarzyło się sporo i może jeszcze kiedyś opiszę niektóre ze swoich podróży (albo i nie, jak to mam w zwyczaju), ale w tym momencie chciałabym się skupić ogólnie na samym "programie" i właściwie dlaczego warto zostać au pair (a ten wyjazd pokazał mi, że naprawdę warto).

1) Szkolenie języków obcych
Tym razem do Madrytu przyjechałam po ukończonych studiach licencjackich z filologii hiszpańskiej. Zapewne według założeń uczelni czy moich wykładowców powinnam być w stanie prowadzić wielogodzinne rozmowy z Hiszpanami na temat ich historii. A prawda jest taka, że nauczyłam się tu cholernie dużo. Bo owszem, na studiach mieliśmy mnóstwo słownictwa z poezji czy budowy samochodu, jednak dopiero tutaj dowiedziałam się jak są śpiki, kołysanka czy jak brzmią te mniej cenzuralne słowa. Obcuję z tym językiem 24h/dobę. Zaczynam myśleć po hiszpańsku. To coś, czego studia mnie nie nauczyły. No i kwestia akcentu. Mam dobry słuch, a tym samym obcując cały czas z rodzimymi użytkownikami języka, "przejęłam" trochę z ich wymowy czy intonacji. Jak Hiszpanka nigdy nie będę pewnie mówiła, ale za pół-Hiszpankę, która całe życie spędziła w Polsce, jak najbardziej! (wypróbowane)

2) Poznawanie kultury i samych Hiszpanów
Studia filologiczne mają to do siebie, że oprócz uczenia cię języka, przekazują wiedzę na temat historii, literatury, tradycji. Teoretycznie miałam wszystko opanowane, natomiast mieć szansę przeżyć to wszystko tutaj na miejscu, zobaczenia jak to naprawdę wygląda, a nie tylko na papierze, to dwie różne rzeczy.
Byłam tutaj w czasie Świąt Bożego Narodzenia (prawie), jedząc kilogramy polvorones i turrón, o których słyszałam, wiedziałam, widziałam zdjęcia, ale tak naprawdę nie wiedziałam czym są. Odwiedziłam Walencję przy okazji Las Fallas czy Sewillę w czasie Semana Santa i Feria de Abril. Czy ostatecznie byłam w Madrycie, kiedy ochodzone były Fiestas de San Isidro.
To jeśli chodzi o święta, a co mogę powiedzieć o hiszpańskiej kuchni? Że uwielbiam salmorejo, że jadłam najlepszą tortillę de patatas. Tak wiem, turyści też mogę się tym pochwalić. Ale czy jedli oni taką domową, z wiejskich jaj, przygotowaną starannie przez babcię dla swojej rodziny?
No i sami Hiszpanie. Przyjeżdżając tutaj miałam w głowie ich wyidealizowany obraz, przyznaję. W ciągu ostatnich 8 miesięcy bezpowrotnie straciłam moje różowe okulary, przez które zawsze ich obserwowałam. Ale wiecie co? Dalej ich lubię i to na tyle, że mój pobyt jako au pair zaowocował znalezieniem pracy w hostelu w Sewilli.

3) Podróże małe i duże
Wiadomo, "zarobki" au pair nie zawsze pozwalają na wymarzone wojaże, ale zawsze można coś zwiedzić. Tym sposobem ja przez 8 miesięcy byłam w: Alcala de Henares, Segowia, San Lorenzo de el Escorial, Pedraza, Walencja, La Antilla (Lepe), Alicante, Badajoz, Caceres, Salamanka, Lizbona, Malaga, Granada, Kordoba (dwukrotnie) czy moja Sewilla (dwukrotnie), w której się zakochałam i która już za 2 miesiące będzie mi domem. A już 2 sierpnia płyniemy na Minorkę.

4) Poznanie siebie
Brzmi pompatycznie i strasznie poważnie, ale tak naprawdę jest. Jadąc do obcego kraju, nie znając nikogo, mieszkając u obcych ludzi, nauczy Cię sporo o tobie samej, ale i ogólnie trochę o życiu, trochę o relacjach międzyludzkich. Taki wyjazd weryfikuje Twoje dotychczasowe poglądy czy nawet niektóre znajomości/przyjaźnie.

5) Zyskiwanie nowych przyjaciół
W Madrycie poznałam mnóstwo ludzi z całego świata. Często w podobnej sytuacji: daleko od domu, próbujących poukładać sobie wszystko na nowo w tym ogromnym mieście czy szukających przyjaciół. Mimo, że tak naprawdę możecie widywać się ze sobą tylko kilka miesięcy, to są to naprawdę cenne znajomości, bo czas, który razem spędzacie razem jest bardziej intensywny i nic dziwnego, że czujesz, że to koniec świata żegnając swoją koleżankę z Nowego Jorku, którą znałaś raptem 7 miesięcy. Może później nie będzie się już widywać tak często, ale jestem pewna, że do takich spotkań dojdzie. Nie teraz, nie za 3 miesiące, może nawet nie za rok, ale kiedyś. I może niekoniecznie w Madrycie.

6) Obcy ludzie, którzy stają się dla Ciebie rodziną
Tutaj akurat wszystko zależy od szczęścia. Ja tym razem trafiłam na przecudowną rodzinę. Darzę ich wszystkich ogromnym uczuciem, a sądzę, że nie będzie to nadużyciem jak napiszę, że mojego maluszka to kocham. To ludzie, którzy zgodnie z założeniami programu traktują mnie jak członka rodziny i to nie tylko od święta, ale na co dzień. Nie tylko Ci, z którymi mieszkam, ale i dalsza rodzina, dziadkowie, wujkowie, kuzynki, kuzyni. Jestem pewna jak nigdy, że pozostaniemy w kontakcie i że w Madrycie będę pojawiała się w miarę często. A najbliższa okazja już w 2 miesiące po wyjeździe, czyli 3. urodziny Młodej.



Nie oszukujmy się, au pair jest pracą, i to ciężką pracą, ale wszystkie powody, które wymieniłam powyżej sprawiają, że warto. Dlaczego więc Ty nie miałabyś zostać au pair? :)


wtorek, 26 listopada 2013

16 znaków, które świadczą o tym, że jesteś w Madrycie.

Jakiś czas temu natknęłam się na artykuł, który przedstawia 33 ciekawostek dotyczących życia w stolicy Hiszpanii. Postanowiłam zrobić swoją listę na jego podstawie.
Wstajecie rano i nie macie pojęcia, gdzie się znajdujecie? Chodzicie po mieście, ale go nie potraficie rozpoznać? Jeżeli wszystkie poniższe punkty brzmią dla Was znajomo, to znaczy, że jesteście w Madrycie!

1. Kranówa. I to nie byle jaka! Bo w Madrycie mają wodę w kranie najlepszą w całej Hiszpanii. Tam butelkowanej wody się po prostu nie kupuje. Bo i po co skoro ta darmowa jest smaczniejsza?
Z racji panujących w mieście upałów często można się natknąć na publiczne krany oraz ze zwyczajem zamrażania niewielkiej ilości wody w plastikowej butelce przed wyjściem z domu, aby dłużej pozostała ona chłodna.

2. 100 montaditos. Miejsce obowiązkowe, nie sposób nie znać. Montadito to nazwa dla małych kanapeczek, których w tej sieci lokali, mają w karcie 100. Za każdym razem można zjeść inną. Ceny od 1 euro do 1,5e, ale z tego co wiem w środy i niedziele cała karta jest za euro, a w poniedziałki wszystkie montaditos za 50 centów. Tanie piwo, tinto de verano. Idealne miejsce do zajrzenia przed wyjściem na imprezę. Na ich lokale można się natknąć za każdym rogiem. Tak rozmieszczone, że zawsze do jakiegoś będzie blisko. Ja chodziłam do jednego na Calle de Postas zaraz przy Plaza Mayor, gdzie podczas drugiej mojej wizyty okazało się, że barman tam pracujący jest Polakiem.

3. Manifestacje. To nieodłączny element Puerta del Sol, czyli ścisłego centrum miasta. Pojawiają się w liczbie kilku dziennie. Nigdy nie wiadomo o chodzi, ale robią wiele krzyku.

4. Spongbob i inne pluszowe dziwaki to nieodłączny element Sol. Z czasem przyzwyczajacie się i machinalnie przybijacie im piątki, ignorując równocześnie ich zapytania czy nie chcesz zrobić sobie z nimi zdjęcia.

5. Wi-Fi. W Madrycie nie jest problemem znaleźć miejsce z darmowym dostępem do internetu. Przystanki autobusowe, kioski, place, 100 montaditos czy oczywiście klasycznie McDonalds. No i oczywiście w autobusach EMT. I żadna podróż nam nie straszna.

6. Rozkłady jazdy autobusów są dziwne. Najczęściej jest podana godzina odjazdu z pierwszego przystanku trasy kursującego pojazdu, a nie ta, o której powinien autobus podjechać na nasz. Występują też dziwne numerki, które wskazują nam liczbę postojów na danej ulicy/drodze.

7. 5 minut oczekiwania na metro to zbyt wiele. Po prostu. Do 3 minut jeszcze jest w porządku, ale więcej? Nie do przyjęcia! Co z tego, że niektóre autobusy w Twoim mieście kursują co godzinę.

8. Piwo w kubłach, czyli jak za 4 euro można kupić w barze 5 butelek piwa. Tapas jako przekąski? Też nie ma sprawy. Wtedy warto znać takie miejsca jak La Sureña i La Risueña. To pierwsze na bardziej spokojny wypad ze znajomymi.

9. Nie szukaj imprezy, to impreza przychodzi do Ciebie. Przechodząc tylko przez Sol można zebrać pokaźną kolekcję makulatury, zbierając zaproszenia do klubów, do których i tak nigdy nie pójdziesz.

10. Znasz każdy centymetr kwadratowy pomnika niedźwiedzia z drzewem truskawkowym, czyli El Oso y el Madroño. I nie dlatego, że tak interesujesz się sztuką, tylko po prostu zazwyczaj tam wyczekujesz swoich znajomych, kiedy się z nimi umawiasz. A jeśli są to hiszpańscy znajomi, to wiadomo, że spędzisz tam wiele chwil kontemplując piękno tego pomnika.

11. W chińskim sklepie znajdziesz wszystko. W Madrycie są dwa rodzaje sklepów: 1. supermarkety, hipermarkety, wszystkie sieciówki i 2. chińskie. Nie widziałam jeszcze, żeby taki malutki sklepik gdzieś w uliczkach miasta należał do człowieka, który z Azji nie pochodził. I żeby było jasne, dla Hiszpanów nie jest ważny kraj pochodzenia tej osoby, dla nich i tak pozostanie chino. To magiczna kraina, gdzie obok chipsów leżą biustonosze, piłki czy pasta do butów.

12. Zakaz nie-zakaz. W mieście obowiązuje oczywiście zakaz picia alkoholu w miejscach publicznych, jednak nawet policja sobie nic z niego nie robi. Po jakimś czasie przestaniesz się nawet kwapić tym, by schować piwo za plecy, kiedy akurat obok Ciebie przechodzą przystojni policjanci. Podobno problem może się jednak pojawić przy piciu mocniejszych alkoholi.

13. Selvesa? Po pewnym czasie nudzą Ci się uprzejme sposoby odmawiania kupienia piwa od uśmiechniętego, małego człowieczka z Bangladeszu. Po prostu rzucasz w eter "No!", czekając do następnego szturmu, który nastąpi za 3, 2, 1...

14. Prostytutki w centrum miasta. Calle Montera to ulica prowadząca z Sol na Gran Via, gdzie w bajecznej symbiozie żyją, czekające na zarobek pod każdym drzewem, panie lekkich obyczajów i przystojni policjanci, którzy mają tam komisariat.

15. W piątkowy wieczór wychodzisz z domu dopiero o północy. Właśnie mniej więcej w tych godzinach Hiszpanie zaczynają imprezy, ale za to do 6 rano otwarta jest większość klubów. Wtedy też otwierają metro. Nic tak nie pobudza jak bitwa o miejsca siedzące w pierwszym metrze.

16. Nigdy nie płacisz za muzeum. Nigdy. Wolisz zwiedzić je w kilku podejściach, ale za darmo. (Dotyczy studentów! :D)

edit:  Chcę Wam również podziękować za 8 tysięcy wyświetleń! :) Może nie jest to oszałamiający wynik, ale bardzo mnie cieszy.

piątek, 22 listopada 2013

powrót z Barcelony i magiczne Montpellier

W jesieni jest coś takiego, że często skłania nas do melancholii, do lekkich stanów depresyjnych, kiedy najzwyklejsza głupota może wyprowadzić mnie z równowagi i pozbawić humoru na najbliższy tydzień.
Ale staram się temu nie poddawać, a pomagają mi w tym piękne wspomnienia, które zgromadziłam tego lata. Naprawdę cudowne. Uśmiecham się wtedy sama do siebie, zdając sobie sprawę z tego, jaką jestem szczęściarą. I właśnie dziś, kiedy sobie wspominałam, przypomniało mi się, że moja autostopowa przygoda nie doczekała się na blogu jeszcze ciągu dalszego.

Kolejną noc po dotarciu na metę wyścigu spędziłyśmy u znajomego Josie, dzięki któremu porządnie się wyspałyśmy (co istotne: wreszcie na miękkim podłożu!), co zamiast dać nam siłę na powrotną podróż, jedynie nas rozleniwiło i sprawiło, że trudno było nam się rozstać z tym barcelońskim mieszkaniem z widokiem w oddali na Sagradę Familię.
Słit focia z naszymi ogromniastymi plecakami.
Przebijająca się przez budynki Sagrada Familia.
Ostatecznie jakoś udało nam się zebrać i wyruszyć w drogę. Z wyjazdem z Barcelony pomógł nam portal hitchwiki.org. Jeżeli ktoś wybiera się na autostopową wyprawę, to ten adres powinien koniecznie znać.
Późnym popołudniem pojawiłyśmy się więc niewielkiej miejscowości Montcada i Reixac licząc na to, że jeszcze tego samego dnia uda nam się dotrzeć do Montpellier, gdzie dzięki uprzejmości kolejnego znajomego Josie, miałyśmy spędzić noc.
Montcada i Reixac
Po drodze oczywiście jeszcze zgubiłyśmy się w poszukiwaniu odpowiedniej stacji benzynowej. Okazało się, że nie tylko my. Pod jedną z tych "niefajnych-do-łapania-stopa" stacji spotkałyśmy Andrzeja, który miał przyjechać do Barcelony na 3 dni, a został 2 miesiące. Jak widać nie tylko mną zawładnęło to miasto.
W razie gdybyśmy mieli wątpliwości czy zmierzamy w dobrym kierunku
Andrzej okazał się mistrzem stopowania i zanim się obejrzałyśmy już zmierzał na tylnym siedzeniu w kierunku Toulouse. Na szczęście my nie musiałyśmy czekać o wiele dłużej, bo wkrótce dzięki uprzejmości pewnej Hiszpanki miałyśmy dotrzeć do Girony.
Byle do przodu!
Ten dzień był dość szczęśliwy, bo z Girony do Perpignan zabrałyśmy się z Anglikiem o złączonych brwiach w śmiesznym pomarańczowym pojeździe.
Nasz wehikuł!
Kilka osób mnie pytało czy taka podróż autostopem nie jest czasem aby męcząca. Odpowiedź jest jedna: Tak, jest męcząca. Co może być na to najlepszym dowodem? Chociażby to, że zasnęłam, podczas gdy nasz kierowca raczył nas muzyką Guano Apes puszczoną na pełen regulator, a przy tym wszystkim głośniki znajdowały się idealnie nad moją głową.
A oto i dowód.
W Perpignan czekał nas jedynie troszkę krótszy postój. Ostatecznie zlitowała się nad nami jakaś francuska para, która pomimo niewielkiego auta chciała nam pomóc w dotarciu do Montpellier. Jak to bywa z Francuzami, komunikacja nasza była dość utrudniona, jednak ludzie okazali się przekochani zawożąc nas do samego miasta, robiąc kilkanaście dodatkowych kilometrów.
W samym Montepellier okazało się, że znajomy Josie, u którego miałyśmy nocować nie może po nas przyjechać, bo wyszedł już świętować nowy rok akademicki ze znajomymi do parku w centrum miasta.
Ale co to dla nas! Na migi i angielskim wytłumaczyłyśmy ludziom, gdzie chcemy dojechać i ci pokierowali nas na tramwaj. Jak się okazało później, nie do końca w dobrym kierunku, ale wierzę, że intencje mieli dobre. Po pół godziny znalazłyśmy się w centrum miasta. Nicolas i jego znajomi zaprowadzili nas do parku, w którym studenci, co było widać po ich stanie, rozpoczęli świętowanie kilka godzin wcześniej.
Wielką popularnością cieszyła się tam nasza polska wódka, którą przywiozłyśmy N. w ramach podziękowania za gościnę.
Powrót do "domu" do najłatwiejszych nie należał, bo z racji tego, że nasz host sam przeprowadził się do Montpellier kilka dni wcześniej sprawiło, że wysiedliśmy na złym przystanku i resztę drogi musieliśmy pokonać piechotą. Po drodze natknęliśmy się na kanapę, którą, po ocenieniu przez N. jej stanu jako dobry, postanowił zabrać do domu.

I kolejny raz nie chciało nam się wyjeżdżać. Była woda, jedzenie, miękkie miejsce do spania.
Postanowiłyśmy więc zostać kolejną noc i wieczorem pozwiedzać trochę samo miasto, które okazało się piękne, no ale niech zdjęcia przemówią same za siebie.




Mistrz drugiego planu nigdy nie śpi.
Moje ukochane zdjęcie z całej wyprawy
I na sam koniec - my!
Przepraszam za zatrważającą ilość zdjęć, ale nie mogłam się zdecydować, które wybrać, bo po prostu zakochałam się w Montpellier.

A Wam jak się podoba miasto? :)

wtorek, 29 października 2013

meta summer race'u, czyli moja Barcelona

Barcelona to moje ukochane miejsce na kuli ziemskiej. Jednak jeszcze w lipcu nic nie zapowiadało, że w te wakacje odwiedzę to miasto. I to dwukrotnie.
O pierwszym z tych dwóch wizyt mogliście przeczytać tutaj. Druga natomiast odbyła się dokładnie 2 tygodnie później.
Nocka w namiocie do najłatwiejszych nie należała, ale szybko ból wygniecionych w nocy części ciała stał się jakby bardziej znośny, mając w perspektywie zwiedzanie tego pięknego miasta.
Zanim ruszyłyśmy w drogę, udało mi się poznać na naszym campingu dziewczynę, które mieszka w tej samej dzielnicy miasta co ja. Uwielbiam takie niespodzianki 2 tysiące kilometrów od domu. W taki właśnie sposób zyskałyśmy towarzyszy podróży - Ulę i Marka.
Po dotarciu na Plaça de Catalunya okazało się, że nie mamy żadnego planu, map, przewodników, więc wszyscy byliśmy zdani na moje i Josie skromne umiejętności przewodnicze. Tego dnia byłam więc tłumaczem, przewodnikiem i fotografem w jednej osobie.
Oczywiście spacer rozpoczęliśmy od Rambli. Najmniej lubianego przeze mnie punktu wycieczki.
Mnóstwo turystów, złodziei i tandetnych często pamiątek.
Jednak jest tam pewne miejsce, którego nie sposób ominąć, a jest nim Mercat de Sant Josep, bazar zwany potoczniej La Boquería. Niby zwyczajny targ, ale ileż tam zapachów, kolorów!
Wejście na targ. / Smakowite podroby!
Kolorowe soki i owoce.
Pyszności ciąg dalszy!
Klaudia Królową. / Warzywa w pięknym wydaniu.
Świeżutkie ryby. / Cudownie kolorowe lody.
Owoce morza. / Ciąg dalszy pysznych owoców.
 
Trudno było nam stamtąd wyjść, ale jeszcze trochę chcieliśmy zwiedzić. Nasz wybór padł na Katedrę, napawając się po drodze uroczymi zakątkami miasta.
Plaça de George Orwell, słynny jakiś czas temu z powodu pewnego ironicznego zdjęcia.
Carrer del Bisbe
Piknik pod katedrą.
Katedra i my.
Wizyta w porcie jest obowiązkowa przy okazji wizyty w Barcelonie. Mimo dużej ilości turystów, uwielbiam usiąść sobie na tamtejszej ławeczce i zapatrzeć się. Tak po prostu.

Zawsze opuszczam Barcelonę z bólem serca i nadzieją, że szybko tam wrócę. Tym bardziej, że tym razem trochę brakowało czasu, żeby się nią nacieszyć.

Tego dnia wreszcie miałyśmy się wyspać na powierzchni, która nie przyprawiała nas następnego dnia o ból pleców.

sobota, 12 października 2013

summer race, day 4.

Tej nocy wyspałyśmy się jak nigdy podczas naszej autostopowej wyprawy. Josie wychodząc z naszej jednodniowej sypialni, spotkała pana, Polaka, który również postanowił udzielić gościnności na swojej pace zielonokoszulkowcom. Zawsze miło było ich spotykać na drodze i wymieniać się wrażeniami z drogi.
Po ogarnięciu się do takiego stanu, żeby chociaż kierowcy nie dodawali gazu widząc nas gdzieś na poboczu, nasi wybawiciele zaprosili nas na śniadanie. Kiedy my jeszcze ze smakiem pałaszowałyśmy śniadanie, nasi zieloni-znajomi poszli już stanąć przy wspomnianym wcześniej znaku. Nie minęło 5 minut jak ze śmiechem na ustach wróciła po rzeczy mówiąc, że mają podwózkę do samej Barcelony. Tak, można powiedzieć, że oddałyśmy tego stopa za śniadanie. No cóż, zdarza się. Chwilę potem moja towarzyszka przyszła z nowiną, że pan Mariusz spotkany na parkingu jedzie do Walencji i może nas podwieźć. Szybkie przypomnienie mapy Hiszpanii... No to cudnie, bo jest duża szansa, że będzie jechał przez Barcelonę. Okazuje się jednak, że panu chodziło o miejscowość we Francji - Valence. No cóż, ale nie będziemy kręcić nosem, zawsze to kawałek do przodu, wsiadamy! Szybkie pożegnanie z panami, którzy okazali nam tak wiele życzliwości, a jeszcze pan Tomek wcisnął mi nasz późniejszy obiad, którym były sałatki z tuńczykiem, mówiąc, że przecież on już wraca do Polski, że nie zje, a nam przecież na pewno się przyda.
Droga minęła szybko, za oknami piękne widoki, a nasz kierowca bardzo rozmowny. Chętnie pozuje do zdjęć, a nawet wydaje się ich domagać.
Pan Mariusz w drodze do Valence.
Pamiątkowe zdjęcie.
W Valence, jakby inaczej, również spotykamy Polaka na parkingu. Również takiego, który nie jedzie w naszym kierunku. Jakiś czas paradowałam z tabliczką powoli zdając sobie sprawę, że już blisko, że teraz to na pewno damy radę. Chwilę później zatrzymał się przy mnie pewien Francuz, który zaoferował się zabrać nas do Marsylii. Co prawda Montpellier bardziej by nas urządzało, ale taki kawał do przodu... Nie sposób odmówić. Wracając jednak po rzeczy i moją towarzyszkę podróży okazało się, że rozmawia z innym Polakiem, który powiedział, że może nas zabrać do Montpellier za pół godziny. Szybka decyzja i już lecę do Francuza próbując słowami 'Merci, merci' i gestami dać mu do zrozumienia, że dziękujemy, ale pojedziemy jednak z tamtym panem.
Jedziemy do Montpellier!
I tak oto po kilku godzinach znalazłyśmy się na parkingu gdzieś w okolicach Montpellier, czyli na ostatniej prostej do Barcelony. Spokojne o swój przyjazd na metę zabrałyśmy się za obiad podarowany nam przez pana Tomka, kiedy z daleka dostrzegłam dwie zielone koszulki.
Wymachuję radośnie rękami, żeby mnie zauważyły. One podbiegają, patrzą na nas i zadają najbardziej retoryczne pytanie, jakie mogły zadać: "Wy też do Barcelony?". Aż musiałam sprawdzić czy po drodze nie zgubiłam w jakiś magiczny sposób swojej koszulki, ale nie, dalej jest na swoim miejscu. "No jasne, że do Barcelony." Na co one odpowiadają: "No to chodźcie, bo jedziemy pustym autokarem z dwoma Hiszpanami aż do Barcelony". Chwila niedowierzania... Ale serio autokar? Ale serio do Barcelony?
No tak chodźcie. Okej, dwa razy nam nie trzeba było powtarzać.
Hiszpanie wyraźnie byli lekko zdziwieni kolejnymi zielonokoszulkowcami, którzy chcieli się z nimi zabrać, jednak miło nas witają i ruszamy w drogę.
Blisko, coraz bliżej!
Dziewczyny - Ania i Paulina, zdawały się zadowolone z naszego towarzystwa, bo wreszcie mogły się porozumiewać z naszymi kierowcami, bo po angielsku szło im dość opornie. Nie powiem, praca jako tłumacz bardzo przypadła mi w czasie tej drogi do gustu.
Tym bardziej kiedy okazało się, że panowie mieszkają w Murcji. Tak, właśnie w tym samym mieście, w którym rok temu spędziłam miesiąc jako au pair. Oni sami nie mogli uwierzyć w ten zbieg okoliczności, wypytując o ulicę przy której mieszkałam, a w odpowiedzi podając mi opis całej okolicy. A to wszystko przy akompaniamencie hiszpańskiej muzyki, która jeszcze przecież niedawno umilała mi wyjścia ze znajomymi w Madrycie. Panom chyba odpowiadało nasze towarzystwo, bo ciągle nas komplementowali, a nawet podarowali nam i dziewczynom wino. To naprawdę była bardzo przyjemna podróż i nie tylko dzięki temu prezentowi, ale rozmowom. Panowie chętnie dzielili się swoją wiedzą na temat hiszpańskiej kuchni, której bardzo ciekawe były Ania i Paulina. Co więcej, nawet urządzili nam degustację z udziałem, charakterystycznych dla ich kraju, wędlin. A później jeszcze na kawę zaprosili.
Na ostatniej prostej.
Po krótkim ustaleniu trasy okazało się, że panowie do samej Barcelony wjeżdżać nie będą, ale wysadzą nas w takim miejscu, że powinnyśmy złapać tam coś już bezpośrednio do Castelldefels, gdzie mieścił się nasz kemping, czyli meta naszego wyścigu. Jednak z racji tego, że po pierwsze chyba polubili nasze towarzystwo, a po drugie dojeżdżając na miejsce była już godzina 22 i miałybyśmy problem, żeby jeszcze tego samego dnia dojechać do celu, nasi uroczy Hiszpanie postanowili, że zawiozą nas do samego Castelldefels. Szybkie spojrzenie na adres kempingu i okazuje się, że znajduje się on przy autostradzie, więc nieśmiało postanawiam zapytać czy nie będziemy czasem przejeżdżać tą i tą drogą, na co Pepe odpowiada "Możemy jechać". Kiedy wreszcie wjechałyśmy do naszej miejscowości nerwowo rozglądamy się na boki w poszukiwaniu mety. Jest! Zauważam ją jako pierwsza i z tych emocji już nie mogę usiedzieć na miejscu. Tak jest, złapałyśmy stopa z Montpellier praktycznie pod sam kemping. Nie mogłyśmy sobie odmówić zdjęcia z panami, którzy sprawili, że w takim stylu pokonałyśmy ostatni etap naszej podróży.
Kierowcy naszego wesołego autokaru.
Powiem Wam jedno, uczucia, które poczułam wchodząc na teren ośrodka, nie da się opisać. Z tego wszystkiego aż się popłakałam, bo wzruszenie było tak ogromne. Nie chodzi nawet o samo miejsce, bo jak pewnie osoby od jakiegoś czasu tu zaglądające wiedzą, Hiszpanię, a w szczególności Barcelonę, uwielbiam całym swoim sercem, ale o fakt, że się udało! Ja, osoba, którą ludzie nigdy nie posądziliby o taką odwagę, przejechałam 2 tysiące kilometrów autostopem. Zrobiłam to! Poznałam wspaniałych ludzi, nikt mnie nie porwał, nie zgwałcił, a nawet nie okradł. Udowodniłam swojej rodzinie, że dałam radę. Czułam dumę i satysfakcję, ogromną satysfakcję.
I jeszcze ci ludzi na mecie, którzy widząc nas z plecakami, bili nam brawo, podchodzili, gratulowali, że dałyśmy radę i zapewniali, że cieszą się, że do nich dołączyłyśmy. Ogromnie pozytywni.
Przy rejestracji naszego teamu organizatorzy rozmawiali o naszej małej imprezie na pace. Niesamowite jak to wieści szybko się rozchodzą. Gdy mimochodem wspominam, że również w tym uczestniczyłam zaraz się na nas rzucają z pytaniami czy mamy jakieś zdjęcia, filmy, cokolwiek i że dawno tak świetnej historii nie słyszeli. Co więcej wychodzi na to, że przybyłyśmy w idealnym momencie, bo za jakieś pół godziny miała się odbyć impreza. Szybkie ogarnięcie się do stanu takiego, żeby chociaż ludzi nie straszyć, mimo że ciemno już, po drodze spotykając mnóstwo znajomych twarzy. Kiedy doszłyśmy już na miejsce imprezy okazało się, że najciekawsze dzieje się na zewnątrz zamiast wewnątrz. Po kilku wymianach doświadczeń z podróży zauważam Natalię, naszą towarzyszkę z paki. Właśnie, pamiętacie jak drugiego dnia zostawiłam telefon w samochodzie Niemca, a później nie udało mi się do niego dodzwonić? Otóż Natalia wita mnie słowami "Nie zgubiłaś czasem czegoś?". Więc tłumaczę jak do tego doszło i że to dlatego nie można się było ze mną skontaktować. Na co ona "Wiem, bo mam numer do tego Niemca". Czyż to nie cudowne zakończenie naszej podróży do Barcelony? Jedynym złym elementem tych czterech dni była właśnie zguba mojego telefonu, a teraz jeszcze się okazuje, że są duże szanse na jego odzyskanie! Nie mogłam się powstrzymać od wyściskania N. z radości. Na lepsze spanie jeszcze nocna przechadzka na plażę i można z uśmiechem na twarzy położyć się spać w rozpadającym się namiocie.

Mapka z tego dnia:

Wyświetl większą mapę

Podsumowanie:
Tego dnia pokonałyśmy około 671km. A to wszystko w 3 częściach.
Najdłuższy stop wynosił 364km, z Montpellier do Castelldefels.
Najkrótszy stop wynosił 102km, ze Lyonu do Valence.
Wśród dwóch kierowców było 4 mężczyzn, 2 Polaków i 2 Hiszpanów.

Następna notka ze słonecznej Barcelony!