wtorek, 1 września 2015

Lengyel, Magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát, czyli wizyta w Budapeszcie

Czyli polskie przysłowie Polak, Węgier, dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki - idealnie obrazuje miłość jaką Polacy darzą węgierską stolicę, a szczególnie w czasie majówki.
Gdzie się człowiek nie obrócił tam Polacy, a też nasz wyścig z liczbą 800 uczestników sprawy nie ułatwił.

Po campingowym ognisku i nocnych śpiewach z trudem zebrałyśmy się na pociąg do centrum. Jednak widok, który spostrzegłyśmy zaraz po wyjściu ze stacji udowodnił, że było warto wcześnie zwlec się z namiotu, który o poranku wydał mi się wyjątkowo wygodny.


Budynek Parlamentu ciągle mnie zachwyca!
Gdy już spokojnie nacieszyłam się widokiem Parlamentu, ruszyłyśmy na spotkanie Budy. A jak Buda, to i Baszta Rybacka.


Kolejne cudne miejsce na mapie Budapesztu
Po pokrzepieniu się Monsterem, który towarzyszył mi całą, jakże nieprzespaną, wyprawę, byłyśmy gotowe na wydawane co chwilę okrzyki zachwytu, które towarzyszyły nam podczas zwiedzania Baszty.
Żeby potwierdzić nasz zachwyt tym miejscem poniżej kilka zdjęć:





Mam kolejny dowód, że to piękne miejsce jest! A jest nim poniższe zdjęcie, czyli Klaudia, która zawsze ucieka przed obiektywem aparatu, dała sobie zrobić zdjęcie.

Tak, tak, to nie fotomontaż, naprawdę dałam się sfotografować!
Jakby samej baszty było mało, to możemy również podziwiać tam Kościół Macieja.

Kościół Macieja
Okolice kościoła
Jeśli chodzi o sam Budapeszt, to zaplanowałyśmy z Kasią wyprawę do tego miasta już jakieś 2 lata temu? To znaczy stwierdziłyśmy, że fajnie byłoby go zwiedzić. Dlatego też, kiedy na pewnym Jarmarku Bożonarodzeniowym w Krakowie dojrzałyśmy szyld, który informował, że w tym miejscu będzie można zjeść langosza, czyli jedno z popularniejszych węgierskich dań, postanowiłyśmy bezwzględnie zapoznać się z tą przekąską. I całkiem słusznie! Chcą przypomnieć sobie zapamiętany 1,5 roku wcześniej smak, ruszyłyśmy po zwiedzeniu baszty na poszukiwania langosza. Chodziłyśmy w kółko wmawiając sobie, że przecież w tak turystycznym miejscu muszą go serwować. Po kilkudziesięciu minutach wróciłyśmy, głodne, do punktu wyjścia. Budapeszt w czasie majówki był wręcz "zalany" Polakami, więc mając koniec języka za przewodnika, podeszłam do jednego z przewodników, który właśnie obwieścił swoim podróżnym początek przerwy. Widać, że Pan nie miał zbyt dobrej pamięci do twarzy, bo zaproponował, żebyśmy ze spróbowaniem langosza poczekały do dnia następnego, kiedy pojedziemy za miasto, bo w Budzie może być ciężko go znaleźć. Podziękowałyśmy grzecznie za zaproszenie i za radę. Miałyśmy nowy cel: przedostać się do Pesztu i odnaleźć langosze.
Zamek Królewski
Widoki z baszty
Może tutaj znajdziemy langosze?
Albo tutaj?
Halo, czy widział Pan może langosza?
Niestety jak się okazało, akurat tego dnia przedostanie się na stronę Pesztu można było właściwie nazwać Mission Impossible. Spokojnie, mosty są, nie trzeba płynąć wpław. Natomiast akurat 1. maja Kimi Räikkönen postanowił, że przecież hej! Jeszcze nie jeździłem sobie w kółko po Budapeszcie wyścigówką, blokując pół miasta, a 1. maja i przyjazd Klaudii to idealna ku temu okazja!
Kimi, nienawidzę Cię, wisisz mi dużego langosza!

Tak, to Most Łańcuchowy. Tego dnia oczywiście również zablokowany.
W pewnym momencie miałyśmy już dość tego miasta, kiedy przeszłyśmy pół miasta, żeby dowiedzieć się, że most, który sobie upatrzyłyśmy, też jest zamknięty.
Humor i dalsza chęć zwiedzania wróciły dopiero po wlaniu w siebie złocistego napoju. Polecam na skołatane nerwy!

Ostatecznie przedostałyśmy się na tę, langoszami płynącą, cudowną stronę Budapesztu. Natomiast sił wystarczyło nam już tylko na wizytę w McDonald's. Ale próbowałyśmy, pamiętajcie!

Przed przyjazdem na camping zdążyłyśmy więc jedynie odkryć, że picie w miejscach publicznych jest dozwolone. Miły akcent na koniec dnia.

Już prawie po stronie Pesztu!
 Natomiast po przyjeździe na camping odkryłyśmy, że wino, które w przeliczeniu na złotówki kosztuje 4,5zł, smakuje najlepiej na świecie. Pamiętajcie, tanie wino jest dobre, bo jest dobre i tanie :)
Pewnie nie tylko my doszłyśmy do takiego wniosku, skoro na imprezie wyścigowej w pewnym momencie organizatorzy zarzucili muzyczkę do Poloneza i cała sala ruszyła w tany. Wykonanie lepsze niż na niejednej studniówce, zapewniam!

Swoją drogą sama impreza miała miejsce na campingu oddalonym od naszego o jakieś 7min piechotą. Zgadniecie co zobaczyłam po przyjściu na jego teren? Tak jest! Nie jedną, lecz dwie(!) budki z langoszem. Nawet już nie chciałam wiedzieć czy były one normalnie otwarte w ciągu dnia. Wolałam myśleć, że nie, by następnego dnia w pełni wyruszyć na spotkanie tego przysmaku już w Peszcie.

Ktoś wytrzymał do końca? Gratuluję! To zostawiam Was z wiadomością, że na bloga wracam, bo za 2 miesiące wracam do słonecznej Hiszpanii i po raz trzeci rozpoczynam przygodę jako au pair. Tym razem 8-miesięczną. Stay tuned!

wtorek, 12 maja 2015

O tym jak Klaudia znowu się ściga

Kiedy nie podróżuję, to tracę wenę do prowadzenia bloga. No bo raczej nikt nie jest zainteresowany czytaniem o życiu studentki hispanistyki pracującej dodatkowo w dwóch miejscach. A tak niestety moje życie od października wyglądało. Krążenie między pracą a uczelnią, w domu bywałam gościem. Powoli miałam wszystkiego dość i postanowiłam, że choćby się waliło i paliło, to ta majówka będzie dla mnie chwilą wytchnienia, że pojadę gdzieś stopem i zapomnę na tydzień o wszystkich terminach i rzeczach do zrobienia.
Zdecydowałam, że w tym roku pościgam się znowu autostopowo, a że czasu dużo nie było, to wybór padł na Budapeszt i kolejny wyścig z Poznania z ekipą addicted2fun. Rok temu nie byłam może zachwycona organizacją, ale meta była najbliżej.

Kasia z naszą arcyoryginalną reklamówką z BOSSa! 
29 kwietnia stawiłam się więc wraz z Kasią na starcie wyścigu. Godzina 9:00 - wszyscy rzucili się na położone w niewielkiej odległości przystanki tramwajowe i autobusowe. Komunikacja miejska przeżywa oblężenie. Nadgorliwość jest podobno gorsza od faszyzmu i z taką właśnie myślą w głowie siadam na ławce, gdzie oddaję się czynności wymagającej ogromnej precyzji, czyli skręcaniu papierosów. Ruszamy z około 45minutowym poślizgiem, no niech mają fory, a co!
Decydujemy się na miejsce, które rok wcześniej przyniosło mi tak wiele szczęścia, czyli Górczyn. Tam jednak na stacji benzynowej natrafiamy na niemałą ekipę w fioletowych koszulkach. Spokojnie, mamy czas. Przygotowujemy tabliczkę z kierunkiem podróży 'Wrocław-Katowice'. Papieros, krótkie rozmowy zapoznawcze, w tym nawet po hiszpańsku, bo oczywiście powstrzymać się nie umiałam.
Okej, stacja powoli pustoszeje, można się przenieść na moje upragnione miejsce, które wreszcie jest wolne. Tym razem nie zamknęłam się w czasie 5 minut, a jakichś 20. Naszym pierwszym kierowcą podczas tego wyścigu okazuje się Paco. Paco prowadzi kebaba w Głogowie (więc jakbyście zgłodnieli w tych okolicach, to zapraszamy!), a oprócz tego organizuje wieczory kawalerskie, imprezy integracyjne dla firm. Nasz kierowca okazuje się bardzo gadatliwy (chyba tylko ze mną mógłby się mierzyć! :), ale na szczęście opowiada na tyle ciekawie, że podróż do Leszna mija nam niepostrzeżenie.
Pierwszy stop, pierwszy kierowca. Paco.
Okej, pierwszy stop za nami! To może przerwa? Paco zostawiając nas w strategicznym miejscu przy KFC, sprawia, że problem obiadu sam się rozwiązuje, a my po 30 minutach wychodzimy pełne energii, gotowe na drogę do Budapesztu. 15 minut i kolejne auto się zatrzymuje.
Radość nieopisana, jedziemy do Katowic (tak, tak, wiem, że się wróciłyśmy do punktu wyjścia...)! Kiedy już pakujemy swoje drogocenne plecaki do bagażnika, do Mateusza, bo tak miał na imię nasz wybawca, podbiega dziewczyna pytając, czy czasem nie znalazłoby się miejsce również dla niej i jej kolegi.
Auto spore, Mateusz wielkie serce ma, więc oczywiście się zgadza.
W czasie drogi po raz kolejny okazuje się, że świat jest naprawdę mały. Podczas rozmowy dowiaduję się, że mamy z Mateuszem wspólną znajomą. Co więcej, akurat w czasie naszej podróży ona postanawia do niego zadzwonić, co wyglądało mniej więcej następująco:
<rozmowa Mateusza z Agą na jakieś tematy zawodowe>M: A tak w ogóle, to właśnie wiozę Twoją koleżankę, stopa łapała.
A: Co, jaką koleżankę?
Ja: Cześć Aga, tu Klaudia!
A: Klaudia Gje?! Co Ty tam robisz?
Ja: No właśnie sama się nad tym zastanawiam!
Świat, światem, ale podróż minęła dodatkowo miło ze względu na upodobania muzyczne naszego wybawcy, które idealnie odpowiadały gustom naszej czwórki.
Po kilku godzinach jazdy Mateusz postanawia zmienić swoje plany i podrzucić nas do Żor, skąd jak twierdzi, będziemy mieli już bezpośrednią drogę na Cieszyn. Oczywiście, przepełnieni radością dziękujemy, bo każdy kilometr przed zmrokiem jest niezwykle cenny.
Dochodzi jednak godzina 18:30, kiedy nasz kierowca mówi: "Wiecie co, jest już taka godzina, że najdalej, gdzie mogę Was rzucić to Cieszyn." Co, Cieszyn? Przecież do Katowic wracał, do domu! Ale Mateusz stwierdził, że jak już zabiera autostopowiczów, to wiezie ich przez pół Polski.
Przed 20 docieramy więc na cieszyńską stację benzynową. Pamiątkowe zdjęcia, wymiana kont na fejsie i żegnamy się z naszym cudnym kierowcą.

Nasz czwórka z najlepszym Mateuszem!
Oczywiście, nie mogliśmy być jedynymi parami na miejscu. Postanawiamy więc zrobić przerwę na jedzenie. Ala, bo tak nazywała się towarzysząca nam dziewczyna z drugiej pary, miała przy sobie czajnik, więc wybór padł na niezawodne na autostopie, a niezjadliwe w każdych innych warunkach, zupki. W tym celu A. udała się do hotelu, który znajdował się na stacji, żeby poprosić o możliwość podkradnięcia niewielkiej ilości prądu. Ona natomiast, oprócz tego, że wróciła z wrzątkiem, to jeszcze propozycją Pani, która pracowała tam na recepcji, żebyśmy rozłożyli się nocą w hotelowej restauracji na ziemi, bo przecież na zewnątrz zimno, a tam będzie ciepełko, prąd, woda. Jedynym warunkiem było, żebyśmy nie zostawili po sobie bałaganu i zwinęli się o 4 do głównej sali restauracji, bo szefowa miała przyjechać. Oczywiście ochoczo przyjęliśmy jej propozycję, bo o tej godzinie już niewiele aut się tam zatrzymywało.
Pojedzeni, to chyba czas na piwko, prawda? Po całym dniu podróży smakuje jeszcze cudowniej! :)
Niezbędnik autostopowicza!
Nasi towarzysze, Ala i Kuba, sprawili sobie bazę godną każdego, nudzącego się w domu, 6-latka.
Ful-profeszynal baza!
Dziewczyny poszły spać, a my postanowiliśmy z Kubą czuwać i, w przerwach na papierosy, pytać tankujących na stacji kierowców o ich destynację. Bezskutecznie, dlatego też około 1:30 połasiliśmy się na 2godzinną drzemkę. Nie wiem, czy gdyby pozbierać ten sen "do kupy", to wyszłoby 40 minut, bo gdzieś w nocy wyłączono ogrzewanie. Po 4:00 siedzieliśmy już w głównej sali, czekając na przybycie szefowej by w odpowiednim momencie zamówić herbatę udając, że przecież wcale nie spędziliśmy tu nocy. Ogarnęłam się, żeby zbytnio nie odstraszać kierowców. Moja towarzyszka również. A my tymczasem za każdym razem, kiedy na horyzoncie pojawiało się jakieś auto, wysyłaliśmy Kubę, żeby grzecznie wypytywał o podwózkę.
W pewnym momencie, gdy przyjechały na stację 2 tiry, zrezygnowany poprosił, żeby ktoś inny wyszedł się zapytać. Zerwałam się więc, a za mną ruszyła Ala. Jak łatwo się domyśleć, akurat ten jeden raz, kiedy Kuba był już zbyt zmęczony wychodzeniem i wypytywaniem kierowców, udało nam się z A. złapać dwa tiry prosto do Budapesztu. Podróż może nie była okraszona arcyciekawą rozmową, ale rozumiem, że nasz kierowca mógł być bardzo zmęczony, ale za to jaka wygodna! Kasia przespała na łóżku pana Arka calusieńką drogę, a ja, chociaż walczyłam z opadającymi powiekami, cieszyłam oczy widokiem słowackich gór.
Panowie wysadzili nas, po kilku godzinach jazdy, pod centrum handlowym gdzieś na obrzeżach węgierskiej stolicy. McDonald's i ich internet nieraz ratował skórę w podróży. Tym razem również postanowiliśmy skorzystać z tego dobrodziejstwa i odnaleźć drogę na camping. Jak się okazało ludzie są bardziej niezawodni niż technologie i Ala posługując się początkiem powiedzenia "Polak, Węgier, dwa bratanki..." w języku węgierskim załatwiła nam podwózkę pod sam camping.

Na mecie pojawiłyśmy się więc z oficjalnym czasem 27h27', zajmując tym samym 78. miejsce.
Muszę przyznać, że trasa raczej bezstresowa :)

Relacja z Budapesztu i Wiednia, o który zahaczyłyśmy wracając, już wkrótce!

piątek, 2 stycznia 2015

Subiektywna lista najgorszych świątecznych filmów



Święta, Święta i po Świętach!
W tym roku jedyne co udało mi się obejrzeć w trakcie Świąt, to jeden odcinek "Gry o tron".
Oficjalnie zakończyłam tradycję oglądanie filmów świątecznych, ponieważ:
a) obejrzałam ich już baaardzo wiele, a co roku właściwie telewizja serwuje nam to samo
b) wiele z nich jest po prostu słabych
I o tych kiepskich właśnie chciałabym dziś napisać. Zaczynamy listę filmów, które w przyszłe Święta możecie sobie z czystym sumieniem odpuścić:

1. Cztery Gwiazdki (Four Christmases)
źródło: filmweb.pl
Bardzo na czasie temat rodzinki patchworkowej. Cztery gwiazdki, cztery domy do odwiedzenia. Obecność Vincea Vaughna sugeruje, że miała to być komedia. No właśnie, miała... Mało zabawny, a do tego nudny. Nie ratuje go nawet urocza Reese.

2. Elf 
źródło: filmweb.pl
Z tego filmu chyba po prostu wyrosłam. Jest to typowe kino familijne - niewymagające i z morałem, jednak w moim wieku facet, który sądzi, że jest elfem, już nie jest przezabawny, jak zapewne kiedyś mi się wydawało, lecz irytujący. Ale Zooey Deschanel uwielbiam nawet tutaj! 
3. Jack Frost
źródło: filmweb.pl
Tutaj jest podobna sytuacja jak z powyższym filmem. Zbyt naiwny na mój szybko-starzejący-się gust. I proszę, jeśli reinkarnacje rzeczywiście istnieje, to nie chcę powrócić tu jako bałwan...
4. Muskularny Święty Mikołaj (Santa with Muscles)
źródło: filmweb.pl
Hulk Hogan, który z powodu amnezji daje sobie wmówić, że jest Świętym Mikołajem. Chyba nie muszę już nic więcej dodawać, żeby udowodnić, że ten film należy omijać szerokim łukiem?
5. Świąteczna gorączka (Jingle All the Way)
źródło: filmweb.pl
Przedstawia kwintesencję świąt, czyli pościg za upragnioną przez dziecko zabawką. No i czy do tej pory rozśmieszył Was jakikolwiek film ze Schwarzeneggerem? Tak też myślałam...
6. Wesołych Świąt (Deck the Halls)
źródło: filmweb.pl
Czyli bitwa o to, który dom będzie bardziej 'rozświetlony'. Oglądając, zachodzę w głowę: po co? Tym bardziej, że główny bohater zmaga się z problemami finansowymi. Nie wiem, może po prostu moja mentalność jest zbyt mało hamerykańska? 
 Powyższe filmy to dopiero początek góry lodowej kiepskich świątecznych filmów. A Wy, macie swoich "faworytów"?

Dzisiaj drugi dzień nowego roku. Nigdy nie robiłam żadnych postanowień, ale z racji tego, że zauważyłam, że 2014 był rokiem bardzo ubogim w książki, to postanowiłam podjąć poniższe wyzwanie, do którego i Was zachęcam. Challenge accepted!

Książkowe wyzwanie 2015
źródło: kwejk.pl