sobota, 5 października 2013

summer race, day 3.

Dzień trzeci rozpoczął się dla mnie w momencie, w którym pracowniczka stacji benzynowej opuszczała ją po nocnej zmianie. Wychodząc próbowała porozmawiać ze mną, jednak poza tym, że jedziemy do Barcelony nie dowiedziała się niczego. Zaczepiła więc jakichś ludzi, którzy w minimalnym stopniu posługiwali się językiem angielskim i byli zdolni zakomunikować nam, że całą noc spędziłyśmy po niewłaściwej stronie autostrady. Hmm, no, to teraz raczej jasne stało się, dlaczego żaden kierowca nie jechał na południe Francji.
Okej, szybki rzut oka, stacja benzynowa idealnie znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Cudnie, wystarczy teraz tylko pokonać autostradę. No, gdyby to tylko okazało się takie łatwe. Obeszłam całą stację, poszukując jakichś kładek, przejść, wejścia na most, który zauważyłam, lecz nic z tego.
Jak to się mówi... "Koniec języka za przewodnika"... Lubię tę maksymę, jednak w Strasburgu okazała się ona trudna do zrealizowania. Po pewnym czasie wreszcie trafiłam na pana, który posługiwał się tym, mam wrażenie znienawidzonym przez Francuzów, językiem angielskim. Po krótkiej rozmowie zaproponował on, widząc chyba moją desperację, że zabierze nas na tę nieszczęsną stację po drugiej stronie autostrady.
Ledwo wysiadłyśmy z auta, zauważyłam tira z polską rejestracją. Pełna nadziei podchodzę do kierowcy, mówiąc: "Dzień Dobry! Nie jedzie pan czasem na południe? No, a najlepiej to do Hiszpanii, Barcelony?" Okazuje się, że pan owszem, kieruje się do Barcelony, lecz towarzyszą mu jego dzieci i dla nas miejsca już nie znajdzie. Częstuje nas jednak kawą i zrobionym przez teściową ciastem, życząc powodzenia.
Wracamy więc na swoje miejsce, czekając na jakąś podwózkę, pytając od czasu do czasu, niechętnych do rozmów z nami, Francuzów. Zrezygnowana zabrałam się więc za zwiedzenie parkingu. Podczas mojej krótkiej wycieczki dostrzegłam aż 6 tirów o polskich rejestracjach. Wszyscy panowie jednak jeszcze spali, więc postanowiłyśmy wrócić tam później, próbując w międzyczasie złapać jakąś osobówkę. Francuzi jednak raczej nie zapałali do nas sympatią, bo po godzinie przeniosłyśmy się na trawnik przy parkingu dla tirów.
Krótka przerwa.
Jeden z polskich kierowców, pan Krzysztof, już nie spał. Po krótkiej rozmowie dowiedziałyśmy się, że na nasze nieszczęście pan wraca już do Polski. Poczęstował nas jednak kawą, papierosem i zaproponował, że jeśli do tego czasu nic nie złapiemy, to możemy wpaść na obiad, bo będzie schabowy z ziemniakami. Nie powiem, głodnym autostopowiczkom ślinka pociekła, ale dzielnie stanęłam sobie przy wyjeździe ze stacji z tabliczką MULHOUSE. Za którymś tam podejściem wreszcie się udało. Trochę problemów z komunikacją, ja powtarzająca "oui, oui", gdy usłyszałam, że pan zmierza do miejscowości Colmar oraz kilka moich okrzyków w spanglishu, które brzmiały mniej więcej "my friend, mi amiga, wait, espera", wymachując przy tym rękami, co w moim mniemaniu miało ułatwić wzajemne zrozumienie się.
W aucie czekało na nas wcale nie łatwiejsze zadanie, bo trzeba było wytłumaczyć panu, żeby wysadził nas na jak największej stacji benzynowej przy autostradzie. Dopiero chyba, kiedy się zatrzymaliśmy, okazało się, że nasze próby przekazania tej informacji, powiodły się.
W drodze do Colmar.
Nasza stacja była położona w świetnym miejscu, z pięknymi widokami, które przez pewien czas podziwiałyśmy, zanim wyciągnęłam nasz kartonowe cele podróży.
Nie trwało to dłużej niż 5 minut i zaraz jechałyśmy w kierunku Lyonu, czyli ogromny kawałek do przodu.
Colmar. Nasze szczęśliwe miejsce i najdłuższy stop do tej pory.
W ramach podzięki niestety nie mogłyśmy pana długo zamawiać rozmową, bo szybko zmógł nas sen po tej ciężkiej nocy na stacji benzynowej. A dodatkowo, jak to we Francji, trafiłyśmy na niewielkie problemy komunikacyjne. Miałam wrażenie, że nasz kierowca przeprasza, że żyje, kiedy pytał nas bardzo uprzejmie czy możemy zrobić sobie przerwę.
Po kilku godzinach, późnym wieczorem, dotarłyśmy do Lyonu. A konkretniej na stację benzynową za miastem. Na miejscu okazało się, że tę stację wybrało sobie trzech polskich kierowców tirów/ciężarówek, jednak żaden z nich nie mógł pomóc nam nawet odrobinę w dotarciu do mety wyścigu. Pogoda się troszkę zepsuła, mocno wiało, ale dzielnie szukałyśmy okazji, by zabrać się do Montpellier, jeszcze szczęśliwe z tak długiego stopa.
Lyon. W czasie oczekiwania zostawiłam po sobie podpis na znaku. Jak widać jest to stałe miejsce autostopowiczów.
Do godziny 21 niestety nic nie udało nam się złapać. Lekko podłamane ruszyłyśmy w stronę stacji, by poprosić o wrzątek do naszej kolacji. Wtedy też zawołali nas ci polscy kierowcy, z którymi wcześniej rozmawiałyśmy. Po kilku minutach jeden z panów pomógł nam w przygotowaniu naszej marnej kolacji, ofiarowując wrzątek oraz zaproponował, że tę noc możemy przespać u niego na pace. W ten sposób udało nam się uciec od mocno wiejącego wiatru i grupki podejrzanie wyglądających Arabów.

Mapka podróży:


Wyświetl większą mapę

 Podsumowanie (pominęłam naszego króciutkiego stopa z jednej strony autostrady na drugą):
Tego dnia pokonałyśmy około 489km. A to wszystko w 2 częściach.
Najdłuższy stop wynosił 413km, z Colmar do Lyonu.
Najkrótszy stop wynosił 75,9km, ze Strasburga do Colmar.
Wśród dwóch kierowców było 2 mężczyn, obaj Francuzi.

2 komentarze:

  1. W życiu nie miałabym tyle odwagi ;o Jeszcze tak bez żadnego faceta, bałabym się, że ktoś mnie porwie/zgwałci czy nie wiadomo co jeszcze ;o Naprawdę jestem pod wrażeniem!

    OdpowiedzUsuń
  2. gratuluję odwagi! ;)
    ja bym się chyba nie odważyła o.o
    http://me-colorful-life.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń